Trwa ładowanie...
d1d1sju
17-04-2010 13:27

Superbohater ery YouTube

d1d1sju
d1d1sju

Najkrócej mówiąc, "Kick-Ass" daje po mordzie. Zaskakuje, szokuje, śmieszy. Zachwyca perfekcyjną realizacją, niezwykle intensywnymi scenami akcji i bezczelnym poczuciem humoru. Zadziwia niespotykaną, jak na tego typu kino, dawką przemocy. Urzeka bezpretensjonalnością i filmowo-komiksową intertekstualnością. Ale najważniejsze, że dostarcza widzowi naprawdę dużo radochy. To film, w którym można się zakochać. Przyszła klasyka kina komiksowego.

Reżyser Matthew Vaughn uchwycił anarchistycznego ducha komiksu Marka Millara i Johna Romity Juniora. Z prostej historii o chłopaku postanawiającym spróbować swych sił jako superbohater, wycisnął maksymalnie dużo. Jest więc w "Kick-Ass" i nieco komedii dla nastolatków, i klasycznych filmów superbohaterskich, i porządnego kina akcji. Są sceny jawnie oddające hołd stylistyce Supermana, które sąsiadują z sekwencjami całkowicie tę stylistykę wyśmiewającymi. Czuć nad tym wszystkim ducha twórczości Tarantino i Rodrigeza, ich sposób postrzegania kina przede wszystkim jako dobrej zabawy.

Duża w tym sukcesie zasługa doskonale napisanego scenariusza. Fabuła zaskakuje całkowicie - jeżeli po obejrzeniu zwiastunów, wydaje wam się, że wiecie, czego się spodziewać, to bardzo się mylicie. Dla tych, którzy pójdą na film, by obejrzeć bezstresową nawalankę z hurraoptymistycznym przekazem, Vaughn przygotował bolesną niespodziankę. Bo bohaterowie "Kick-Ass" naprawdę nie są superherosami. Ba, tytułowy Kick-Ass nie potrafi się nawet bić. Jego superbohaterstwo to naiwna zabawa, która bardzo źle się kończy. Sporo złego przytrafia się także jedenastoletniej Hit-Girl - uroczej dziewczynce, od małego przyuczanej przez ojca do zabijania. Voughn nie oszczędza widzowi naprawdę okrutnych obrazów. Bardzo wyraźnie trzeba zaznaczyć, że nie jest to film dla dzieci!

Dorosłość czuć także w świetnych dialogach. Roi się tu od soczystych przekleństw i błyskotliwych one-linerów. Ale za kwiecistym językiem kryje się coś więcej. Niemal każda dłuższa wypowiedź skrywa jakąś popkulturową aluzję. Bohaterowie rozmawiają o Batmanie i Paris Hilton, a szykujący się na śmierć Kick-Ass żałuje, że nie pozna zakończenia "Lostów". By wychwycić wszystkie te niuanse, trzeba być na bieżąco nie tylko ze światem komiksu, ale i filmu, Internetu i amerykańskiej telewizji.

d1d1sju

To sprawia, że Kick-Ass to bohater inny niż jego poprzednicy. To nie stary dobry Batman osadzony w odkurzonych dekoracjach, ale postać zupełnie nowa, bardzo dzisiejsza. Voughn i Millar doskonale czują współczesność. Tworzą prawdziwego superbohatera ery YouTube i MySpace. Pozbawionego naiwności dawnych komiksów. Jego sława bierze się nie z rzeczywistych osiągnięć, ale z popularności filmu na YouTube. Z potrzebującymi pomocy kontaktuje się poprzez maila, a próbujący zwrócić jego uwagę Red Mist zakłada własną, wypasioną stronę. Oglądający jego wyczyny gapie zamiast dzwonić po policję, nagrywają komórkami filmy, a wściekli na niego przestępcy wykorzystują internetowy przekaz na żywo, by dać mu nauczkę. Być może starsi widzowie będą mieli problemy ze zrozumieniem tego świata, ale dzisiejsi dwudziesto-trzydziestokilkulatkowie żyją tym na co dzień. I to dla nich jest głównie ten film.

Jeżeli ktoś kupi zaproponowaną konwencję i przyjmie "Kick-Ass" takim, jakim jest, dostanie naprawdę wyborne widowisko. Świetnie radzą sobie wszyscy aktorzy. Aaron Johnson (Kick-Ass) jest uroczo nieporadny, lecz broni się przed przerysowaniem. Christopher Mintz-Plasse (Red Mist) być może w końcu przestanie być kojarzony jedynie z McLovinem z "Supersamca". A Nicolas Cage nareszcie przypomniał sobie, że kiedyś potrafił grać. Na szczególną uwagę zasługuje Chloe Moretz (Hit-Girl), ale zdecydowanie największą gwiazdą "Kick-Ass" jest Matthew Vaughn - reżyser, któremu udało się sprawić, że podczas seansu widz cieszy się jak dziecko. Twórca filmu, który zadowoli każdego miłośnika komiksów i dobrego kina.

d1d1sju
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d1d1sju