Szok 'n' szoł
Konkurować z "Mr. Nobody" o miano najbardziej pretensjonalnego filmu ostatniej dekady mogą tylko najwięksi: J. Mackye Gruber i jego "Efekt motyla" oraz Gabriele Muccino z "Siedmioma duszami". Obaj są jednak bez szans w starciu z gigantem, który w przeciągu kilkudziesięciu minut dokonuje niemożliwego - łącząc założenia obu rzeczonych filmów, staje się (po)tworem o zdwojonej sile irytacji. Tytuł jest tu całkiem adekwatny - kreśląc historię o ambicjach zbawienia świata, podczepiając się pod każdy nośny temat (od cudu miłości po zagadkę życia, wow!), Jaco Van Dormael robi co może, by jego film stał się niczym - wypełnionym powietrzem balonem, który bez najmniejszego problemu można przekłuć.
30.08.2005 12:17
Belgijski reżyser tak opowiada o życiu i miłości, jakby wiązać mogły się one tylko z najgorszymi nieszczęściami. Rozwody, tragiczne wypadki, depresja, kalectwo, a w końcu zwyczajny pech. Wszystkie te niedole składają się na dwa alternatywne życiorysy głównego bohatera o wiele mówiącym imieniu Nemo. Rozszczepienie osobowości (czasu?) następuje we wczesnym dzieciństwie, kiedy rodzice chłopca podejmują decyzję o rozstaniu. Nemo także musi coś wtedy postanowić: z kim zamieszka? W dramatycznej scenie na dworcu, chłopiec jednocześnie wsiada do pociągu z matką i... zostaje na peronie z ojcem. Jego życie ulega rozdwojeniu. Obie ścieżki poznajemy z perspektywy roku 2092, kiedy Nemo - teraz najstarszy człowiek na Ziemi - pogrąża się w wypełnionych melancholią retrospekcjach.
Ta kolejna już wariacja na temat "Przypadku" Kieślowskiego mogłaby pełnić podobną funkcję obyczajowego rozeznania konkretnej czasoprzestrzeni, co "Biegnij, Lola, biegnij" Toma Tykwera, gdyby nie fakt, że Van Dormaela interesuje wyłącznie tani dramaturgiczny efekt. Zgubną siłą jego filmu jest lejący się z każdej minuty, niemiłosierny patos. Autor idealizuje tu młodzieńczą miłość, antagonizuje z kolei egoistycznych rodziców, upraszczając tym samym wszelkie możliwe relacje. Prawiąc coś o równoległych wszechświatach, powołując się na efekciarskie teorie naukowe i czerpiąc z najbardziej oklepanych anegdot, Van Dormael obdarowuje swych bohaterów taką liczbą nieszczęść, że wystarczyłoby na obsadzenie kilkunastu życiorysów. Auto wpada do rzeki, ojciec traci sprawność fizyczną, przyrodnia siostra okazuje się miłością życia.
Można tę paranoiczną konwencję kupić albo nie, ale gdy w jednej ze scen bohater traci ostatnią formę kontaktu z ukochaną, bo na świstek z numerem telefonu spada pojedyncza kropla deszczu, wywołana... uwaga!... gotowaniem jajka w Brazylii, ręce opadają. Jednocześnie jednak "Mr. Nobody" to film bardzo efekciarski, pełen wizualnego polotu, przystępnej filozofii złożonej z mniej lub bardziej naciąganych półprawd o życiu i zagrywek rodem z rasowych harlekinów. Swoją armię zwolenników na pewno znajdzie, zwłaszcza, że finał skrywa w sobie przesłanie równie szlachetne, co patetyczne: każde życie warto żyć.