Sztandar chwały (Flags Of Our Fathers)

Polscy widzowie najpierw poznają gorszy z filmów o bitwie o wyspę Iwo Jima. Na szczęście w przypadku Clinta Eastwooda gorszy ciągle oznacza bardzo dobry.

Niezmiernie rzadko zdarza się, by inspiracją powstania filmu była fotografia, a tak właśnie jest w przypadku obrazu "Sztandar chwały". W 1945 roku Joe Rosenthal otrzymał Nagrodę Pulitzera za zdjęcie przedstawiające grupę żołnierzy ustawiających amerykański sztandar na wyspie Iwo Jima. Stało się ono symbolem bohaterskiej walki Amerykanów w II wojnie światowej i do dziś pozostaje jedną z najlepiej znanych fotografii w historii. Żołnierze
uwiecznieni na zdjęciu stali się bohaterami narodowymi, a na podstawie ilustracji powstał nawet pomnik.

Zdawać by się mogło, że taka inspiracja powinna prowadzić wprost do obrazu gloryfikującego bohaterską postawę Amerykanów. A trzeba przyznać, że jak na standardy amerykańskie bitwa o Iwo Jima to przedsięwzięcie dość wyjątkowe. Podczas inwazji na maleńką wyspę wzięto do niewoli zaledwie 260 Japończyków. Tymczasem Amerykanów zginęło aż 6800. Dlaczego tak wielu straciło życie w walce o skrawek ziemi z wulkanem? Ponieważ dzięki tamtejszemu lotnisku można było prowadzić naloty na Japonię.

"Sztandar chwały" pokazuje więc poświęcenie tysięcy marines z walce z niewidzialnym wrogiem. Atakujący wyspę żołnierze doskonale wiedzieli, że duża cześć z nich na tej wyspie umrze. Wiedzieli jednak także, że ich walka uratuje sporo innych istnień ludzkich.

Clinta Eastwooda od jakiegoś już czasu nie interesuje to, co widać gołym okiem. Znacznie ciekawsze, i nie sposób nie zgodzić się z amerykańskim twórcą, jest jego zdaniem to, co rozgrywa się pod powierzchnią wydarzeń. Podczas seansu dowiadujemy się więc o początkowej mistyfikacji, za sprawą której, aby zrobić słynne zdjęcie żołnierze musieli dwa razy stawiać maszt. Poznamy żołnierzy ze zdjęcia, którzy z wielu względów godni są
podziwu, lecz z pewnością nie mają nic wspólnego z bohaterami. Szczególną rolę otrzymał w obrazie Indianin Ira Hayes, którego losy są symbolem nie tylko zagubienia żołnierzy w powojennej rzeczywistości, ale także miejsca indiańskiej społeczności w Ameryce. Szczególne wrażenie robi scena, w której postaci z filmu pojawiają się na ogromnym wypełnionym po brzegi stadionie by odegrać scenę ze zdjęcia. Cały stadion huczy, lecz oni tego nie słyszą. W ich głowach nadal słychać odgłosy z pola bitwy.

Obraz Eastwooda jest więc tak naprawdę głosem antywojennym. Głosem wyjątkowym, bo widzowie z kina wychodzą pełni podziwu dla wyczynów amerykańskich marines a jednocześnie absolutnie przekonani o bezsensie wojny.

Wybrane dla Ciebie

Komentarze (0)