W czym tkwi siła ''The Room''?
Fenomen „The Room” jest szalenie prosty. W dobie niesłabnącej nostalgii za gatunkową tandetą ery VHS, spopularyzowaną przez pastiszowe eksperymenty Tarantino i Rodrigueza, czy niskonakładowe monster movies, taśmowo produkowane m.in. przez kanał SyFy, Tommy Wiseau stworzył film, który w sposób niezwykły się z tego nurtu wyłamuje.
Tanie horrory o rekinach, „Maczeta” czy japońskie produkcje typu „Tokyo Gore Police” eksploatują filmowe wady, przekuwając je – przynajmniej w teorii – w zalety. Powstaje w ten sposób pastisz, film zły, ale zły celowo, bo bawiący się swym gatunkowym rodowodem, świadomy karykatury.
Tymczasem „The Room” zachowuje cechy filmu złego, rozbrajającego swoimi ostentacyjnymi wadami, ale jest przy tym tworem… zupełnie nieświadomym – zrodzonym z pasji i wysiłku, szczerym, autentycznym. W zamierzeniu filmem po prostu dobrym.