Udany-nieudany

Ile to było szumu… Disney dumnie ogłaszał, że powstaje jego najdroższa superprodukcja. Potem pojawiły się pierwsze plakaty, zwiastuny i… kręcenie nosami. Aż mieszane i niepochlebne recenzje przełożyły się ostatecznie na olbrzymią, finansową klapę filmu w USA, a zyski z reszty świata ledwo pokryły jego koszty. Ale czy naprawdę „John Carter” to obraz nieudany, czy może po prostu spóźniony o jakieś 10 lat?

Ogólne założenia były identyczne jak w wielu innych produkcjach: zatrudnić mało znanych aktorów, których gaże nie uszczuplą budżetu, przeznaczonego i tak na efekty specjalne oraz dobrze rokującego reżysera z wizją. I tak w skrócie, Andrew Stanton stanął za sterami swojego pierwszego nieanimowanego filmu i wywiązał się ze swojego zadania perfekcyjnie. Idealnie wyważył proporcje między wizualną stroną filmu, a samą fabułą, która może oryginalnością nie poraża, ale wciągnie każdego, kto kiedyś dawał się porwać George’owi Lucasowi.

Skoro reżyseria nie jest problemem, to może aktorstwo? Lynn Collins jako księżniczka Marsa dała z siebie wszystko i widać, że rola wojowniczki leży jej wyjątkowo dobrze. Drugi plan również się spisał, a miejscami błyszczał nawet bardziej niż powinien, spychając w cień głównych bohaterów. Etatowi odtwórcy czarnych charakterów - Mark Strong i Dominic West – i tym razem wywiązali się ze swojego zadania znakomicie. Także James Purefoy i Ciarán Hinds (obaj znani z serialu „Rzym”) dali się porwać historii i trzeba przyznać, że każdy z nich ma w tym filmie swoją scenę-perełkę. Nie można zapomnieć o cyfrowym duecie w wykonaniu Samanthy Morton i Willema Dafoe, którzy użyczyli swojej mimiki Tharkom, kreując od czasu „Avatara” jedne z bardziej przekonujących i wyrazistych komputerowych postaci.

Więc gdzie jest pies pogrzebany? W nieszczęsnym Johnie Carterze. Taylor Kitsch jest ogromna wpadką castingową i najsłabszym elementem filmu, a o tyle istotnym, że to na niego spadł cały ciężar opowiadanej historii. Naczelnym problemem pana Kitscha było zbyt poważne potraktowanie swojej roli. Chyba ktoś z ekipy powinien mu powiedzieć, że to obraz z zielonymi cztero-rękimi Marsjanami w tle. A tak, to jego wiecznie zmartwiona i spięta mimika dość szybko zaczyna irytować i zwyczajnie sprawia, że bardziej obchodzą nas losy wszystkich, tylko nie Johna Cartera. Zabrakło mu trochę luzu i przede wszystkim charyzmy na miarę Hana Solo i Jake’a Sully’ego. Jak na tytułowego bohatera, to niemal grzech śmiertelny.

Sama historia oparta na powieści Edgara Rice’a Burroughsa sprzed równo 100 lat była może i prosta oraz oklepana, ale w końcu stanowiła pierwowzór dla filarów spod znaku przygodowego sci-fi, takich jak „Diuna”, „Gwiezdne wojny”, czy ostatnio „Avatar”. Jednak scenarzyści zrobili wszystko co było w ich mocy, żeby możliwie urozmaicić film, nie popadając jednocześnie w dość kiczowate wyjaśnianie wszystkich elementów obcego świata, a serwując nawet bardzo ciekawą przewrotkę pod koniec.

Jeśli już miałbym wskazywać konkretną przyczynę porażki tego całkiem udanego filmu, to jest nią fakt, że powstał zdecydowanie za późno. 10 lat temu, ba, w latach 70-tych „John Carter” znalazłby się w ścisłej czołówce przebojów box office’u. Teraz natomiast musiał zmierzyć się z geniuszem i wizjonerstwem Jamesa Camerona, którego samo nazwisko niemal gwarantowało sukces. A tak to „John Carter” stał się w oczach wielu mniej satysfakcjonującą kopią „Avatara”, który z kolei czerpał garściami z jego papierowej wersji. No i nie można zapomnieć o Kitschu, któremu osobiście nie potrafię kibicować, a jeśli już to tylko za sprawą fabuły, a nie samej jego obecności na ekranie.

Szkoda, bo wszystkie inne czynniki działają jak powinny, efekty zachwycają (pod warunkiem seansu w IMAXie), historia wciąga, pomysłowość scenariusza potrafi zaintrygować, podobnie jak cała mitologia marsjańskiego świata. Z chęcią zobaczyłbym ten film jeszcze raz, tylko z innym Johnem Carterem. Była szansa na całą serię, a tak to przesądne Hollywood tylko bardziej uwierzy w klątwę filmów o Czerwonej Planecie i chyba na dłuższy czas da sobie spokój z eksploracją tego tematu…

Wybrane dla Ciebie

Komentarze (0)