Ulrich Seidl: Ekstremalne warunki rzadko kiedy mnie odstraszają
Jest reżyserem, scenarzystą i producentem. W ojczystej Austrii uchodzi za skandalistę. W swoim filmie "Import/Export", który już niedługo pojawi się w polskich kinach mówi o seksie, śmierci, życiu i bezradności, zwycięzcach i przegranych. Robi to w sposób wyjątkowo mocny. Obraz wstrząsa widzem, w zamyśle ma go wyrwać z letargu. O swoim nowym filmie opowiada jego reżyser Ulrich Seidl.
Import/Export to projekt realizowany z poświęceniem i wytrwałością - na Ukrainie kręcił Pan przy trzydziestostopniowym mrozie, w Austrii wśród umierających. Czy to wystawiło Pana możliwości fizyczne na próbę, czy były to dla Pana raczej normalne warunki?
- Ulrich Seidl: Każdy film rządzi się swoimi prawami. Nakręcenie żadnego z moich filmów nie przyszło mi łatwo. Jednak ekstremalne warunki rzadko kiedy mnie odstraszają. Uważam, ze głębokie i wstrząsające sceny mogą powstać tylko w odpowiednich dla nich warunkach, choćby te były wyczerpujące i straszne. Bez tego autentyzmu przy realizacji, nie osiągnie się końcowego, najważniejszego efektu. Prawdy.
Pana film mówi o migracji w poszukiwaniu pracy pomiędzy Wschodem i Zachodem, ale też na odwrót. Który kierunek zainteresował pana najpierw?
- Pierwszy był pomysł na część, która nosi tytuł Export. Pojawił się, gdy realizowałem w 2001 roku dokument zatytułowany "Zur Lage". Poznałem wtedy robotniczą rodzinę, w której wszyscy bardzo ciężko pracowali. Od tamtego czasu myślałem, by stworzyć film fabularny oparty na ich życiu. Jeśli chodzi o część Import, to zawsze chciałem nakręcić film w Europie Wschodniej, bo czuję się bardzo związany z żyjącymi tam ludźmi. Dlatego zacząłem pisać historie, które złożyły się na całość Import/ Export i mówią o dwóch kierunkach migracji.
Czy grający główne role, Ekateryna Rak i Paul Hofmann to profesjonalni aktorzy? Czy raczej, podobnie jak w filmie Upały, zatrudnił pan ludzi bez doświadczenia aktorskiego?
- Ani Ekateryna Rak, ani Paul Hofmann – wcielający się w rolę Olgi i Paula – nie stali wcześniej przed kamerą. W prawdziwym życiu Austriak Paul Hofmann jest bardzo podobny do granej przez siebie postaci - też jest bezrobotny, bezczynnie się wałęsa, szuka miłości i awanturuje się, jak diabli. Ukrainka, Ekateryna Rak, była kiedyś pielęgniarką. W filmie też pracuje w tym zawodzie. Zanim dostała tę rolę, nigdy nie była na Zachodzie i nadal nie planuje tutaj mieszkać.
W Pana historii dwie główne postaci nie spotykają się. Dlaczego?
- Prawdę mówiąc, mieli się spotkać na przejściu granicznym, nie zamieniając przy tym ani słowa. Tak było napisane w scenariuszu. W miarę kręcenia filmu zdecydowałem jednak, że nie chcę, by w filmie pojawiały się fizyczne granice dzielące państwa, bo prędzej czy później one i tak znikną. W przeciwieństwie do granic między społeczeństwami, społecznościami i ludźmi należącymi do różnych kultur. To te granice są wiecznie żywe i pozostaną.
Nakręcenie filmu zajęło Panu dwie zimy, montaż trwał dwa lata, a przez rok szukał Pan obsady. To długo. Dlaczego tworzenie filmów zajmuje Panu tyle czasu?
- Bo jestem powolny we wszystkim, co robę (śmiech). Ale poważnie - scenariusze to tylko zarysy tego, co robimy, kręcimy, co chcemy przekazać. W którymś momencie film zaczyna się rozrastać w stosunku do scenariusza, a ja i moja ekipa zaczynamy podróż. Podróż ma jakiś cel, ale nikt nie zna drogi, którą można byłoby się tam dostać. To proces, więc się rozwija, a w trakcie cały czas coś wypada, przerywa, bo ja sam nie mam pojęcia co robić dalej.
Import/Export to dramat obyczajowy nakręcony tak, że często ma się wrażenie, że to film dokumentalny...
- W tym znaczeniu Import/Export jest bardziej dokumentalny niż Upały, bo w dużym stopniu kręcony był „na żywo”, to jest w naturalnie istniejących miejscach i światach - w prawdziwych szpitalach, prawdziwych urzędach pracy, w istniejących naprawdę domach publicznych.
A mówiąc o szpitalach geriatrycznych - tu też wymieszał Pan aktorów z prawdziwymi pacjentami. Jak się kręci film wśród ludzi starych i umierających?
- Jedyne problemy stwarzali urzędnicy i personel szpitala. Oni robili wszystko, by uniemożliwić mi realizację projektu. Specjalnie mnie to nie dziwi. Liczne skandale, które zdarzyły się w austriackich szpitalach geriatrycznych ostro nadszarpnęły ich reputację, więc teraz się boją. Kilka miesięcy przed rozpoczęciem filmu zaczęliśmy spędzać czas z pacjentami. Aby przygotować się do roli, aktorka Maria Hofstätter przez parę miesięcy dwa razy w tygodniu na dwie zmiany pracowała na oddziale geriatrii. Natomiast dla samych pacjentów, a przynajmniej tych, którzy byli świadomi tego, że kręcimy film, wszystko to, co się działo, było odmianą od ich codziennego, niemalże więziennego życia w szpitalu.
Pana pierwszy film fabularny Upały otrzymał Nagrodę Specjalną Jury na MFF w Wenecji. Czy ten sukces coś zmienił, wpłynął na Pana pracę?
- Nagrody zawsze są miłe, bo świadczą, że ktoś docenił, to co robię. Ale nie wydaje mi się, żeby coś się zmieniło w moim sposobie pracy, czy myślenia o filmie. Dla mnie tworzenie, reżyserowanie zawsze było żmudną, bardzo ciężką pracą, niekiedy wymagającą cierpienia. To naprawdę niełatwy zawód. Ale każdy film to przygoda, o którą trzeba ostro walczyć. Nie ma żadnego przepisu na sukces. Przecież mój następny film może być kompletną porażką.
Ed Lachman, jeden z operatorów, z którymi nakręcił Pan Import/Export powiedział, że jest pan reżyserem moralnym, ale nie moralizatorskim. Czy zgadza się Pan z jego opinią?
- Nie chcę bawić ludzi moimi filmami, ale chcę ich dotknąć, urazić, może nawet zamotać im w głowie, po to, by zaczęli o czymś intensywniej myśleć. Moje filmy są krytyczne wobec społeczeństwa, ale nie wobec indywidualnych osób. Mam własną wizję godnego życia i godnej sztuki. Jeśli film, poza tym, że jest przyjemnością, pozwala zobaczyć widzowi kawałek swojego życia, to znaczy, że reżyser dużo osiągnął. Chcę, aby ludzie, oglądając moje filmy, stawali przed samymi sobą. Mierzyli się ze sobą. Taki cel mi przyświeca.
A jednak nie postawiłbym Pana w jednym rzędzie ze sztandarowymi reżyserami, którzy tworzą filmy krytyczne. Pan pokazuje, nie osądza.
- Jestem zdania, że nie ma przepisu na ulepszenie świata, żadnej jednej ideologii, która byłaby zdolna to zrobić. Nigdy nie próbuję osądzać jednostek, ale krytykuję społeczeństwa. Wierzę, że rzeczywistość dotyka nas wszystkich bez wyjątku z naszymi obawami i pragnieniami - obawą przed śmiercią i pragnieniem miłości.
Często mówi się, że pańskie filmy są pesymistyczne. Pan jednak nie stroni też od humoru…
- Humor często sprawia, że to co okropne i nieuniknione staje się znośne, oswojone. Zawsze szukam obszarów, w których tragedia i komedia spotykają się, nachodzą na siebie. Jeśli chodzi o mój pesymizm, cóż… Nie uważam jakoby to optymiści byli bardziej konstruktywni od pesymistów, więc nie powinno się na nich patrzeć, jak na lepszych ludzi. Gdy oglądam świat szeroko otwartymi oczami, nie mogę nie być pesymistą. Ale jak każdy pesymista, potrafię dostrzegać też piękno.
Import/Eksport jest filmem, który szokuje. Można jednak powiedzieć, że to najbardziej humanistyczny z Pana dotychczasowych filmów? Czyżby stał się Pan dojrzalszy i delikatniejszy?
- Dojrzalszy - mam nadzieję. Ale nie delikatniejszy. Subtelność, delikatność to nie są cechy, które specjalnie cenię. Wszystkie filmy, które dotąd zrobiłem, to wynik mojego humanistycznego postrzegania świata - nawet jeśli przeszkadzają, prowokują lub szokują.