W miłosnym trójkącie
Dawno już nie było w naszych kinach tak pięknego filmu o miłości. Hollywoodzkie banały, pseudo-romantyczne komedie, strywializowane doszczętnie uczucia owszem, ale miłości w pełnej krasie pośród nich nie było. Być może zabrakło odpowiedniego autora. Xavier Dolan, reżyser "Wyśnionych miłości", zdaje się w tym kontekście być odpowiednią osobą na odpowiednim miejscu.
05.10.2010 13:48
21-letni Kanadyjczyk nie jest bynajmniej debiutantem, ani tym bardziej filmowcem-amatorem. Za swój debiut, nakręcony w zeszłym roku "Zabiłem swoją matkę" otrzymał szereg nagród na całym świecie, od Cannes po Toronto. "Wyśnione miłości" nie są więc dziełem rozwydrzonego młodziaka, a świadomego autora, który ze swych wciąż świeżych doświadczeń czyni największy oręż.
Opowiadając o relacjach trojga rówieśników: Nicolasa, Marie (doskonała Monia Chokri)
i Francisa (w tej roli sam Dolan), autor szuka sposobu na dwubiegunowe zobrazowanie stanu zakochania. I udaje mu się to. Z jednej strony ukazuje nam miłość jako triumf chwili - w filmie roi się od wysmakowanych odniesień do kina Wonga Kar Waia i Pedro Almodovara, a powracający przebój Dalidy (cover "Bang Bang" Nancy Sinatry)
wwierca się w głowę z każdą minutą.
Dolan nie ulega jednak zaślepieniu. Potrafi się od swoich bohaterów zdystansować, choć wyraźnie (choćby przez fakt wcielenia się w jedną z postaci) z nimi sympatyzuje. Czy to efekt własnych doświadczeń? Być może. Miłość bywa okrutna, co "Wyśnione miłości" również akcentują. Po zachłyśnięciu się uczuciem zostaje czasem przykra pustka, której nic nie jest w stanie wypełnić.
"Uważajcie, bo to grząski grunt" - zdaje się mówić młody autor, a jednocześnie potwierdza, że warto nań wstąpić. Po co? Dla tych wszystkich ulotnych chwil, momentów, które w momencie zakochania są potrójnie intensywne. To wtedy zatracamy się w bogactwie detali, na które normalnie często nie zwracamy uwagi, nadajemy prostym gestom wielkich znaczeń, to wtedy życie staje się filmem, a my jego częścią.