"Zaułek koszmarów". Nie da się tego wyrzucić z pamięci. Przerażający film
Wchodzący 28 stycznia do polskich kin "Zaułek koszmarów" w reżyserii Guillermo del Toro może pochwalić się znakomitą obsadą i niesamowitą stroną wizualną. Film stanowi dowód na to, że w Hollywood wciąż można kręcić dobre, wysokobudżetowe thrillery, w których pierwsze skrzypce gra wyjątkowo cyniczny bohater.
Guillermo del Toro to nie tylko jeden z największych stylistów kina ostatnich trzech dekad, ale także twórca niebywale elastyczny. Ma na koncie makabryczne baśnie ("Labirynt fauna"), kino komiksowe (seria z Hellboyem), filmy akcji w szatach science fiction ("Pacific Rim") czy gotycki horror ("Crimson Peak. Wzgórze krwi"). Teraz do swojego bogatego dorobku dorzucił kolejny udany tytuł, który można umiejscowić gatunkowo jako połączenie thrillera psychologicznego z neo-noirem.
Ten drugi człon to nic więcej jak odrodzenie tzw. kina noir, czyli filmów opowiadających o jakimś przestępstwie (najczęściej zbrodni), prezentujących świat jako miejsce nieprzyjemne, okrutne i nierzadko dziwne. Przeważnie zatarta jest w nich granica pomiędzy dobrem a złem. Noir opiera się też na pewnych archetypach – najbardziej znanym z nich jest postać tzw. femme fatale, czyli kobiety, która przynosi mężczyźnie porażkę i zgubę.
Zobacz: zwiastun filmu "Zaułek koszmarów"
Wspominam o tym wszystkich nie bez przyczyny, bo wymienione wyżej elementy można odnaleźć w "Zaułku koszmarów". Akcja filmu skupia się na poczynaniach Stantona Carlisle (Bradley Cooper), który po trafieniu do objazdowego wesołego miasteczka i poznaniu kilku sztuczek związanych z telepatią, zaczyna wraz ze swoją partnerką Molly (Rooney Mara) wykorzystywać naiwność nowojorskich elit. Mężczyzna, napędzany przez tajemniczą kobietę (Cate Blanchett), szybko posuwa się o krok za daleko w swoich poczynaniach.
"Zaułek koszmarów" robi wrażenie zarówno pod kątem pomysłów wizualnych, jak i klimatu. Z racji zamiłowania reżysera do horroru, pierwszy akt filmu nierzadko nawiązuje do tej konwencji. Oglądamy pełne napięcia sekwencje w domu strachów czy ze świrem trzymanym w klatce, który dla uciechy publiki odgryza głowę kurczakowi. Nie brakuje też groteskowych obrazów jak zdeformowane dziecko w słoju z formaliną. Gwarantuję, że na długo zapadnie wam w pamięci.
Same wesołe miasteczko w pewnym sensie przypomina obraz z kultowego klasyka "Dziwolągi" z 1932 r. To także jest miejsce, w którym skrywają się ludzie odrzuceni przez społeczeństwo. Stąd bohater grany przez Coopera, który już na początku daje się nam poznać jako ktoś z mroczną tajemnicą, odnajduje się tak dobrze w tym niecodziennym towarzystwie. Właśnie w tych fragmentach Del Toro chyba najlepiej w całym filmie odtwarza nastrój pokręconych filmów klasy B z lat 40. czy 50.
Gdy akcja przenosi się do Nowego Jorku, film staje się bardziej wystudiowany. Zamiast skąpanych w deszczu i błocie namiotów Stanton i Molly poruszają po eleganckich hallach i pokojach hotelowych. Przepych wylewa się z każdego kadru. Del Toro i jego operator w pełni wykorzystują charakterystyczne dla noiru operowanie światłocieniem, tworząc mroczny nastrój.
Jak na dłoni widać też inspirację obrazami Edwarda Hoppera, słynnego amerykańskiego malarza, który przeważnie przedstawiał samotnych ludzi na tle zimnych wnętrz tanich hoteli czy restauracji.
To wszystko sprawia, że na ten film przede wszystkim się patrzy. Fabuła, którą oparto na powieści Williama Lindsaya Greshama o tym samym tytule, jest z grubsza dość standardową opowieścią o tym, jak człowiek znikąd próbuje przebić się wyżej w hierarchii społecznej poprzez oszustwo. Gdy udaje się mu zdobyć sławę i lepsze pieniądze, zżerany nadmierną chciwością szybko stacza się w odmęty szaleństwa.
Historia broni się jako tako dzięki temu, że Del Toro zaangażował do głównej roli Bradleya Coopera. Aktor pasuje już za sprawą swojej twarzy. Z początku wydaje się nader sympatyczna, ale gdy przyjrzymy się jej bliżej, można dojrzeć, że to wyłącznie fasada, bo wyziera z niej coś złowieszczego i cynicznego. Jego Stanton to ktoś, kto jest, jak ujmuje jedna bohaterka, jednocześnie "miły dla oka" i diabelski. Bez problemu dajemy się omotać krasomówstwu i manipulacjom jego postaci.
Oprócz Coopera wybijają się jeszcze Blanchett jako zimna psychoanalityczka Lilith Ritter, czyli femme fatale tego filmu, a także Willem Dafoe grający oślizłego szefa wesołego miasteczka. Mara z niemałym urokiem wcieliła się w szlachetną Molly, będącą totalnym kontrastem wobec swojego partnera.
Trzeba wspomnieć, że jest to druga z kolei adaptacja książki Greshama. Poprzedni film, nakręcony w 1947 r., jest dziełem blisko o 40 minut krótszym, przez co sprawia wrażenie bardziej zwartego. Przewaga po stronie Del Toro leży przede wszystkim w reżyserii – w szczególności sceny przemocy są wybornie zainscenizowane.
Jednak trudno nie pomyśleć, że twórca nie potrzebował aż dwóch i pół godziny, by opowiedzieć swoją historię. Choć był wierny pierwowzorowi, to jednak mógł sobie podarować niepotrzebne rozciąganie niektórych wątków.
Trzeba jednak się cieszyć, że ktoś w Hollywood dał 60 milionów dolarów na czarny kryminał o złych ludziach – pełno w "Zaułku koszmarów" naciągaczy, kłamców i morderców. Choć nie dowiadujemy się z filmu niczego nowego o mrocznej stronie ludzkiej natury, to jednak działa on jako dobre przypomnienie, że ludzie są zdolni do przeróżnych podłości. Warto też wysiedzieć w kinie, by zobaczyć, jak brutalnie ironiczne jest zakończenie tej historii.
"Zaułek koszmarów" pokazywany jest w polskich kinach od 28 stycznia.