Najnowszy film *Andrew Dominika - "Zabić, jak to łatwo powiedzieć" jest brutalnie piękny jak "Gangster" (2012) Johna Hillcoata. Wystylizowany w odrobinę westernowym stylu, przywołuje także wspomnienia poprzedniego, świetnego filmu Dominika - "Zabójstwa Jessy'ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda" (2007). W obu produkcjach główną rolę zagrał też Brad Pitt. Obie portretują tych, którzy w amerykańskim pejzażu odgrywają role dobrych, złych i brzydkich. W soczewce kamery Greiga Frasera wszyscy wyglądają znakomicie. Są też onieśmielająco zimni, wyrachowani, cyniczni i znudzeni - interesami, którymi się zajmują i
Ameryką, która nie jest dla nich miejscem mlekiem i miodem płynącym, ale post-kapitalistyczną ruiną.*
Akcja filmu rozgrywa się w 2008 roku podczas głębokiego kryzysu amerykańskiej gospodarki, w trakcie poprzedniej prezydenckiej kampanii Baracka Obamy. W pierwszej sekwencji filmu Dominika widzimy billboard z jego zdjęciem tuż za plecami marznącego na jesiennym wietrze Frankiego (Scoot McNairy). Za nim rozciąga się krajobraz lokalnej nędzy i rozpaczy - zdawać by się mogło - typowy dla amerykańskich przedmieść. Wokół opuszczonych, zniszczonych domów walają się śmieci; przy ulicy stoi kilka przegnitych krzeseł. Frankie stoi na jednym z nich. Zanim pojawi się jego kumpel - przepocony Russell (Ben Mendelsohn) inwestujący w hodowle psów - rozlegnie się jedna z przemów przyszłego prezydenta Stanów (zjednoczonych w bólu i beznadziei). Kolejne usłyszymy przez radio i z odbiorników telewizyjnych. Nie przekazy medialne wypełnią jednak przestrzenną pustkę.
Z połączenia idealistycznych, politycznych przemów i obrazów pełnych przemocy rodzi się raczej ironia, która sukcesywnie będzie przejmować kontrolę nad sytuacją. Frankie i Russell bez wątpienia jej nie mają. Za namową Johnny'ego "Wiewióry" Amato (Vincent Curatola) biorą udział w skoku na małomiasteczkowego, karcianego kanciarza Markiego (Ray Liotta) i ściągają sobie na głowę płatnych zabójców znakomicie zagranych przez wyrazistych, podniecających, ale trzymanych na wodzy aktorów. Ich pierwsze spotkanie odbywa się w samochodzie zaparkowanym pod mostem; przestrzeń wokół Jackiego (Brad Pitt)
i Kierowcy (Richard Jenkins) przypomina industrialne Detroit - stan, do którego przybywali imigranci w poszukiwaniu ziemi obiecanej; miejsce w którym dziś jedynie diabeł mówi dobranoc. Obaj dużo rozmawiają, cynicznie psioczą na Amerykę, a potem zabijają - brutalnie, ale niejako w białych
rękawiczkach - z dystansu, żeby nie widzieć jak żenująco zachowują się ludzie tuż przed śmiercią; Jackie twierdzi, że to poruszające. Z dystansu obserwujemy też poczynania polityków na najwyższych szczeblach władzy i poruszają nas one nie mniej niż fenomenalnie wystylizowane, ekranowe umieranie.
W świecie doskonałym do robienia interesów, nie da się żyć. Ponieważ jest pozbawiony wartości, pusty i kruchy jak gliniane naczynie, które można wypełnić dowolną treścią? I tak, i nie tylko. Sportretowana przez Dominika rzeczywistość jest przecież stworzona w oparciu o kryminalną powieść Georga V. Higginsa "Cogan's Trade" napisaną w 1974 roku. Był to czas kryzysu, rebelii, walki o indywidualizm i psychicznej przemocy. Kiedy w 2008 roku Obama mówił o równości i budowaniu społeczności, filmowy Jackie kpił z jego telewizyjnego przemówienia. Po głowie pewnie wciąż chodziły mu słowa piosenki Johnny'ego Casha, która rozbrzmiewa w filmie: "there's a man going around taking names and he decides who to free and who to blame, everybody won't be treated all the same..."