Tragiczna miłość celtyckich kochanków znalazła swoje odbicie w subtelnej, lirycznej opowieści pod tytułem, „Tristan i Izolda”. Podania mówią, że to ich znacznie wcześniej połączyło to piękne, choć tragiczne uczucie, zanim na scenę wstąpili król Artur, Ginewra i Lancelot, pierwszy rycerz króla Artura.
Dlatego dobrze się stało, iż pojawił się ktoś, kto postawił sobie za punkt honoru opowiedzenie tej mniej znanej, choć równie pasjonującej historii. I to nie byle, kto, tylko sam Ridley Scott przez blisko dwadzieścia lat przygotowywał się do tego przedsięwzięcia. W którymś momencie ktoś podsunął jemu i jego bratu skrypt scenariusza i w ten sposób obudziła się do życia filmowa machina.
Jednak przygotowanie takiego filmu, jak „Tristan i Izolda”, to potężne przedsięwzięcie logistyczne i aktorskie. Poszukiwanie odpowiednich plenerów „nie skażonych cywilizacją”, przygotowanie scenografii, kostiumów, udział dużej ilości statystów. To wszystko wymaga wytężonego wysiłku bardzo wielu osób i jest on widoczny, gdy oglądając film przenosimy się kilkanaście wieków wstecz, na zielone pola Kornwalii.
Opowiedzieć o miłości nie jest łatwo, tym bardziej, jeśli jest to miłość, która nie może się spełnić. Ich dwoje połączył przypadek, gdy Izolda przywróciła Tristana do żywych i ten sam przypadek ich rozdzielił, gdy Tristan odkrywa w przerażaniu, że jego ukochana będzie żoną innego, jego króla, a także przybranego ojca. Czyż los nie może być bardziej okrutny?
Jak pokazać uczucia, miłość, namiętność, ból i cierpienie w sposób przekonujący, w taki, który sprawi, że dotknie nas to głęboko, wzruszy i sprawi tak wiele przyjemności? Nie jest to łatwe, lecz za sprawą różnych… czynników możliwe do wprowadzenia w czyn i zrealizowania. Sposób kompozycji zdjęć, odpowiednie oświetlenie, scenografia, wszystko to w sposób odpowiedni kreuje nastrój lirycznego i wizualnego piękna będącego tłem dla tej miłosnej opowieści. I to morze, którego fale w różnych odcieniach zieleni odbijają się o brzeg, w oczekiwaniu na to, co ma nastąpić.
W tytułowych rolach nie odnajdziecie znanych i uznanych nazwisk, a jednak nie jest to istotnym czynnikiem tego, jak w sposób odpowiedni wykreować swoją rolę. Fakt, istotne znacznie ma doświadczenie filmowe i sceniczne, ale w parze z nim idzie również talent, a ten się ma lub nie. Zarówno Sophia Myles, jak i James Franco nie mają w swoim dorobku wielkich, filmowych kreacji, ale mają to coś w sobie, co zwróciło uwagę braci Scott przy kompletowaniu obsady. Mają młodzieńczą świeżość, umiejętność gry aktorskiej, a także talent, który wciąż się kształtuje, by za jakiś czas przynieść zapewne określone plony.
„Tristan i Izolda” to niezwykły, choć przyznać trzeba, iż może odrobinę przydługi film. Odpowiedni montaż, taki, którego zabrakło, być może utrzymałby odpowiedni poziom emocjonalny nie studząc napięcia niepotrzebnymi dłużyznami. Nie jest ich w tym filmie wiele, ale są takie momenty, że nagle wszystko siada, a wtedy nawet najlepszy obraz na tym traci. Zachwianie dynamiki powoduje niepotrzebne wytrącenie z rytmu i nie jest to na korzyść, w tym przypadku rzecz jasna również.
I to jest jedyny minus, jaki można mu postawić. Wszystko inne niesie ze sobą same pozytywy. Nie wiem, czy źle się stało, iż Ridley Scott nie pokusił się o reżyserski szlif, tylko wraz z bratem wspierał stronę produkcyjną tego przedsięwzięcia. Nie zmienia to faktu, iż powierzenie steru w dłonie Kevina Reynoldsa przyniosło równie dobry, interesujący efekt. Warto zwrócić uwagę, że to dzięki niemu poznaliśmy jakiś czas temu obrazy „Robin Hood: Książę złodziei”, „Rapa Nui”, czy też ostatnio „Hrabiego Monte Christo”.
Myślę, że może być dumny ze swojego nowego dokonania i tego, jak udało mi się poprowadzić całą ekipę do ostatniego klapsu na planie. Gdyby tak jeszcze ten montaż był odrobinę lepszy cały ten film oglądalibyśmy na jednym oddechu. Jednak jest to wciąż piękny, wzruszający i zasługujący na uznanie obraz. Taki, obok którego nie można przejść obojętnie, taki, który zasługuje tylko na duży ekran. Żadnych innych rozwiązań nie proponuję.