Polska prasa, niemal bez wyjątku, orzekła – „Druga Ziemia” to uboga kuzynka „Melancholii”, która ze starszą krewną równać się nie może. Tymczasem ustawianie skromnego filmu Mike’a Cahilla obok wystawnej wizji von Triera jest wygodnym nadużyciem, które nie tylko zmusza do zastosowania podobnego, niekoniecznie właściwego klucza interpretacyjnego, ale też odsuwa dalece bardziej właściwe skojarzenia z „Solaris” Stanisława Lema. No i najważniejsze, film Cahilla powstał przed „Melancholią”!
Niepozorny, zrealizowany za 200 tysięcy dolarów dramat sci-fi przebojem zdobył tegoroczny festiwal Sundance, gdzie zdobył m.in. prestiżową nagrodę Alberta P. Sloana. Gdy kilka miesięcy później Lars von Trier promował swój film w Cannes, „Druga Ziemia” cieszyła się już sporą popularnością pośród miłośników amerykańskiego kina niezależnego. Ale czy naprawdę jest sens je ze sobą porównywać?
Tematyka obu filmów tylko na pierwszy rzut oka wydaje się zbieżna – owszem, w obu przypadkach na nieboskłonie pojawia się tajemnicza planeta, ale co dla von Triera stanowi pretekst do nihilistycznych rozważań nad bezsensem istnienia, Cahill wykorzystuje, by sensu się w nim doszukać. Wisząca gdzieś na odległej orbicie bliźniacza kopia naszej planety stanowi zwierciadło, w którym – tak przynajmniej wydaje się głównej bohaterce - zatopione są odpowiedzi na wszystkie dręczące nas pytania. Dziewczyna marzy o wyprawie na Ziemię 2.0, ale czy poznanie swojego sobowtóra równałoby się poznaniu siebie?
Film Cahilla, utrzymany w charakterystycznej dla sundance’owego kina atmosferze sennej wyprawy w nieznane, faktycznie łatwiej zestawić z „Solaris” niż z „Melancholią”. Tak tu, jak i w powieści Lema, tajemnicza, zaklęta w obcej planecie siła w niewyjaśniony sposób oddziałuje na bohaterów, bezpośrednio kształtując ich losy. Nieuchronnie zbliżająca się do Ziemi Melancholia działała tymczasem na zasadzie zmaterializowanej paranoi, kumulacji wszystkich lęków i nieszczęść, którymi zaburzona bohaterka grana przez Kirsten Dunst chciała ukarać otaczający ją, beznadziejny świat.
Tutaj sytuacja jest zgoła inna - nastoletnia Rhoda dowiaduje się o istnieniu drugiej Ziemi, zapatrzona w majaczący gdzieś na niebie błękitny punkt, czym doprowadza do wypadku, w którym ginie rodzina zamożnego lekarza. Kilka lat później, gdy wychodzi z więzienia, planeta – teraz już doskonale widoczna – o całym zdarzeniu nieustannie jej przypomina. Dręczona wyrzutami sumienia, Rhoda pragnie skonfrontować się z mężczyzną, któremu zniszczyła życie. Jak to jednak zwykle bywa, prawda szybko schodzi na dalszy plan, a dwoje rozbitków coraz bardziej zbliża się do siebie.
I tu być może tkwi największa słabość „Drugiej Ziemi”. Jeśli pozbawić go motywu z bliźniaczą planetą, film Cahilla staje się prostą w gruncie rzeczy historią spod znaku winy i odkupienia, która z głęboko filozoficznymi dysputami Lema czy von Triera faktycznie równać się nie może. Ale i nie musi.