Bohater "Bez duszy" nazywa się... Paul Giamatti i jest aktorem. Sfrustrowanym, zmęczonym i niepotrafiącym wybić się ponad zawodową rutynę. Ta drobna uszczypliwość ze strony scenarzystów wydaje się całkiem zasadna, bo choć wcielający się w tę rolę prawdziwy Giamatti nie odgrywa po prostu samego siebie, to jednak pomiędzy nim a jego ekranową personą istnieje oczywista symbioza, pozwalająca przyswoić absurdalny lejtmotyw filmu. Fikcyjny Giamatti posługuje się tu mimiką prawdziwego - wystudiowanym zbiorem gestów, od których aktor nie może uwolnić się od czasu przebojowych "Bezdroży" Alexandra Payne'a.
Na zmianę śmieszna i przejmująca twarz aktora jest dla Barthes sposobnością do uwiarygodnienia fabularnej abstrakcji filmu. Taki aktor zagra przecież wszystko. I faktycznie, oto bohater znajduje w gazecie ogłoszenie nakłaniające do oddania swojej duszy na przechowanie. "Czujesz się osowiały? Wyczerpany? To przez twoją duszę." - przekonuje prowadzący konsultację Dr Flinstein (David Strathairn) - "Oddaj ją nam. Przechowamy ją, byś mógł cieszyć się beztroskim życiem." Bohater ulega, nie wiedząc jednocześnie, że jego przysłowiowe 21 gramów zostanie przeszmuglowane do Rosji.
Barthes od zawsze interesowały proste metafory. Już w swym drugim krótkometrażowym filmie sprzed czterech lat autorka zawarła ideę szczęścia na sprzedaż, odzwierciedlaną przez testującego prezerwatywy mężczyznę, który w lokalnej aptece postanawia kupić lek o wymownej nazwie Happiness. Dlatego też warto zignorować wysunięty przez oponentów filmu zarzut o ślepej powtarzalności motywów znanych z twórczości scenopisarskiej Charliego Kaufmana. Owszem, autorka zgrabnie je tu podchwytuje, ale nie małpuje dla zasady.
W tym jedynym w swoim rodzaju połączeniu "Martwych dusz" Gogola i "Być jak John Malkovich" Spike'a Jonze'a, Barthes odnajduje własny, oryginalny język. Zarówno Gogol, jak i Charlie Kaufman, scenarzysta "Być jak...", zainteresowani byli fantazją jako metaforą mechanizmów rzeczywistości. Autorka "Bez duszy" racjonalizuje tymczasem absurd, czyniąc go częścią akceptowalnej codzienności. Jeśli ktoś chce pozbyć się swojej duszy, może to zrobić za pomocą zabiegu w specjalnym tomograficzno-podobnym urządzeniu, a następnie zobaczyć swe "wnętrze" na własne oczy, by w końcu definitywnie się z nim rozstać. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Handel duszami jest tu pospolity, ma nawet swój czarny rynek.
I tylko obecność Giamattiego przypomina o ironicznym wymiarze całej opowieści. Jego zdziwienie na rozmiary własnej duszy czy oburzenie na wieść o jej przehandlowaniu na czarnym rynku potrafią efektownie rozładować wydumany przecież koncept walki o wewnętrzne zbawienie. Barthes wychodzi z prostego, może zbyt prostego, założenia - od wegetacji w martwym pancerzu dzieli nas owych 21 gramów ludzkich odruchów, które trzeba trwale wzbogacać i pielęgnować. Dlatego, gdy bohater zda sobie w końcu sprawę z emocjonalnej pustki jaka zapanowała w jego życiu, zapragnie swą duszę odzyskać.