"Babilon". Orgia goni orgię. Film z Polką tylko dla dorosłych
"Babilon" będzie najprawdopodobniej największą finansową porażką tego roku w Hollywood. Ten trzygodzinny potwór z Margot Robbie i Bradem Pittem to jednak coś, co niezbyt często oglądamy na dużym ekranie - epicko nakręcona rozpusta, w której reżyserowi puściły wszelkie hamulce. Szykujcie się na dużo narkotyków, nagości, defekacji i wymiocin.
Hollywood nie kocha niczego bardziej od filmów o sobie. Na przestrzeni ostatnich lat do kin trafiły chociażby obsypane Oscarami dzieła jak "Pewnego razu... w Hollywood", "Artysta" czy "La La Land". Teraz twórca tego ostatniego, Damien Chazelle, po czterech latach milczenia powrócił z czymś tak szalonym i nieoczekiwanym, że ciężko uwierzyć własnym oczom. Jego oda do Hollywood z lat 20. XX w., czyli do ery, gdy kino nieme zostało całkowicie wyparte przez film dźwiękowy, wygląda jak zdeprawowane dziecko ze związku "Deszczowej piosenki" i "Kaliguli". To blisko 190-minutowy eksces, który rzeczywiście zasługuje na swój tytuł.
Potwierdzenie dostajemy już na samym początku. Nie mija więcej niż pięć minut, gdy dosłownie w twarz dostajemy sekwencją defekacji słonia. Po chwili mamy przeskok na prawdziwe bachanalia - u jednej z grubych szych Hollywood odbywa się impreza, gdzie zwyczajnymi obrazkami są wciąganie kokainy z piersi kobiety, karzeł z rekwizytem wielkiego penisa (który oczywiście ejakuluje), seks grupowy oraz fetysze w rodzaju tzw. złotego deszczu.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Zobacz: Największe hity Netfliksa. Nadal przyciągają przed ekrany
To wszystko podane jest w tak frenetycznym tempie i synkopowanym rytmie, że ciężko złapać oddech. W tym wirze da się dostrzec trzech głównych bohaterów filmu - Manny'ego (Diego Calva), Nellie LaRoy (Margot Robbie) oraz Jacka Conrada (Brad Pitt). Pierwsza dwójka marzy o karierze w branży filmowej, a ten ostatni jest wielkim gwiazdorem. Ich drogi przetną się ze sobą później niejednokrotnie.
Tak mocne otwarcie filmu Chazelle'a jest symptomatyczne dla jego bardzo cyklicznej konstrukcji narracyjnej - z imprezy przenosimy się na plan filmowy, by potem znowu być na imprezie. I tak w kółko. Na planie też nie bywa spokojnie - stażyści umierają w przedziwnych sytuacjach, scenografie się palą, aktorzy wychodzą grać przed kamerą pijani w sztok.
Można nawet powiedzieć, że ci wszyscy odurzeni kinem bohaterowie są na takim haju i adrenalinie, że nigdy nie chcą trzeźwieć, więc oddają się przeróżnym rozpustom po pracy. Długo nie zauważają nawet, że ich kariery i zarazem życie są spisane na straty, bo rewolucja, jaką dokonał w 1927 r. słynny "Śpiewak jazzbandu" nie zamierzała oglądać się na nikogo.
"Babilon" to skądinąd obraz, w którym klęska głównych bohaterów oddaje klęskę reżysera. Bo ten film nie da się inaczej określać niż kolosalną porażkę. Ironia polega na tym, że właśnie dzięki temu zupełnie niepohamowany, najeżony przegiętymi i wulgarnymi wizjami list miłośny Chazelle'a do Hollywood i samego Los Angeles na swój sposób działa.
Wygląda to trochę tak, jakby mający ogromny kredyt zaufania reżyser postanowił zagrać na nosie producentom, którzy dali mu do dyspozycji aż 80 mln dol., i nakręcić z premedytacją coś, co spolaryzuje krytyków i widownię.
Zobacz: zwiastun filmu "Babilon"
Z tego powodu zakładam, że już niebawem "Babilon" zostanie zaliczony do kategorii tzw. film maudit. To rodzaj produkcji, która jest powszechnie miażdżona i zalicza klęskę w box office, ale od początku ma swoich zatwardziałych wyznawców i po czasie zyskuje status dzieła kultowego. Wystarczy przypomnieć takie arcydzieła sprzed lat jak "Showgirls" (1995) czy "Koniec świata" (2006), które dziś słusznie cieszą się sto razy lepszą opinią niż w czasie swoich premier.
"Babilon" spełnił już dwa powyższe wymagania. W USA przepadł straszliwie, bo zarobił zaledwie 14 mln dol. Recenzje od amerykańskich krytyków otrzymał w większości negatywne lub średnie. I nie dziwię się, bo niełatwo polubić film tak ryzykowny i zdemoralizowany. Jest monstrualnym, trwającym w nieskończoność komediodramatem, który nie zmierza do żadnych głębokich wniosków - to po prostu ekscentryczna pochwała kina, która ma nam przypomnieć, że choć kariery aktorów przemijają, to filmy z nimi pozostaną z nami na zawsze.
Skoro nie ma głębi, a orgia goni orgię, to czy taki film ma w ogóle sens? O dziwo przez pierwszą połowę "Babilon" ogląda się świetnie, bo Chazelle nawet w swoich najbardziej odjechanych gagach potrafi rozśmieszyć. W jednym z nich ostro podchmielona postać grana przez Robbie postanawia zawalczyć z prawdziwym grzechotnikiem.
Sposób, w jaki kontrolowany chaos tej sceny rozwija się na naszych oczach, przypomina najzabawniejsze momenty z "Wilka z Wall Street" Martina Scorsesego (notabene Robbie wybiła się właśnie na tym tytule). Australijska aktorka w "Babilonie" gra zresztą tak, że Harley Quinn na jej tle wygląda, jak panna z dobrego domu.
Gdzieś koło trzeciego aktu "Babilon" wytraca tempo i zaczyna za bardzo meandrować. Po ekstazie nie ma już śladu, bo oglądamy powolne dogorywanie bohaterów, którzy nie wiedzą, co ze sobą począć, skoro impreza się skończyła. Chazelle też raczej nie miał pomysłu, jak poprowadzić swój film do końca. Jednak od czasu do czasu raczy nas wybornie przedziwnymi wątkami, których nie powstydziłby się David Lynch ze swoich ostatnich filmów.
O fakcie, że "Babilon" jest przepełniony cytatami z historii kina, nawet nie muszę wspominać. Można by napisać osobny tekst na ten temat, ale rzecz jasna nie każdy widz będzie wyłapywał wszystkie analogie. Chazelle już wcześniej pokazywał, jak bardzo kocha kino, ale przy swoim najnowszym tworze jego nienasycone ego oraz filmowe hucpiarstwo wzięły górę nad wszystkim.
Jednak jego prowokacja na tle obecnej bylejakości Hollywood i tak jawi się jako coś oryginalnego. I tym bardziej szanuję Chazelle'a, że zamiast stworzyć np. bezpieczną biografię, spuścił nam na głowę pięknie sfilmowane pomyje, które być może pogrążą jego karierę w Hollywood. Parafrazując Susan Sontag, "Babilon" to rodzaj kina, o którym trudno po prostu mówić - trzeba go bronić.
Na koniec jeszcze tylko wspomnę, że w "Babilonie" pojawia się polski akcent. Karolina Szymczak wcieliła się w Olgę Putti, węgierską aktorkę kina niemego, drugą żonę Conrada. Polka pojawia się kilkukrotnie na ekranie, ale zapada w pamięci przede wszystkim za sprawą swojego porywczego temperamentu.
"Babilon" można oglądać w polskich kinach od 20 stycznia.
Kamil Dachnij, dziennikarz Wirtualnej Polski
W najnowszym odcinku podcastu "Clickbait" rozmawiamy o rozdaniu Złotych Globów, przeżywamy aferę z rewelacjami księcia Harry’ego i z wypiekami na twarzach czekamy na nadchodzące w 2023 roku filmy i seriale. Możesz nas słuchać na Spotify, w Google Podcasts, Open FM oraz aplikacji Podcasty na iPhonach i iPadach.