Bartosz Żurawiecki: O mężczyźnie, który nienawidzi kobiet
Larsa von Triera stanowczo należy wyleczyć z heteroseksualizmu. Może się wreszcie chłopak uspokoi i przestanie widzieć w waginie siedlisko szatana.
05.06.2009 13:13
Już w swoich poprzednich filmach uwielbiał znęcać się nad kobietami i doprowadzać je do męczeńskiej śmierci - dopóki jednak grały one wyłącznie role ofiar, dopóty było to wzruszające, a nawet poruszające. No i pozwoliło stworzyć kilka pamiętnych kreacji Emily Watson, Bjork czy mojej ulubionej Bodil Jorgensen w „Idiotach”. Jednak od czasu „Dogville”, gdzie zakuta w łańcuchy i wykorzystywana seksualnie Nicole Kidman bierze krwawy odwet na swoich prześladowcach, sytuacja zaczęła ulegać zmianie. Kobiety w filmach von Triera z ofiar stają się katami (kacicami?).
W „Antychryście” to właśnie Kobieta reprezentuje czyste zło – irracjonalne, nieobliczalne, agresywne, wymyślne. Budzi się ono w niej, gdy bohaterka znajdzie się na swoim terytorium – terytorium Natury. W mieście bowiem Kobieta żyje pod nadzorem rozumu Mężczyzny – działa więc w ukryciu, zło, które stanowi immanentną część jej osoby, musi się kamuflować. Ale Mężczyzna popełnia błąd, bo ulega podszeptom Kobiety i zabiera ją do domku w lesie, gdzie wiedźma zrzuca maskę i pokazuje swoje prawdziwe oblicze.
Von Trier rozwija w filmie antykobiecą mitologię obecną od pradziejów, od starotestamentowej opowieści o pierwszej grzesznicy, Ewie. Nawiązuje do procesów czarownic, w gruncie rzeczy je usprawiedliwiając – to faktycznie „złe kobiety były”, antychrysty po prostu. Bohaterka, zanim zacznie swojego męża torturować na całego, molestuje go seksualnie. Zmusza do odbycia stosunku, onanizuje, gdy leży nieprzytomny (wiadomo, kobiety są seksualnie nienasycone, a biedni faceci jedynie ulegają ich przemocy). By zaś dopiec mu do żywego, ucina sobie nożyczkami łechtaczkę, co von Trier pokazuje z ginekologiczną dokładnością. To ci dopiero zemsta, zadać sobie ból i dokonać samookaleczenia!
Nie muszę chyba dodawać, że bohaterka okaże się także winna znęcania się nad dzieckiem i w konsekwencji jego śmierci. „Antychryst”, który zaczyna się jak opowieść o wychodzeniu z traumy, po zmianie miejsca akcji na las przeobraża się w pretensjonalną wersję „Misery”. Gdy jednak rozmawiałem o „Antychryście” z moją znajomą, wyraziła ona opinię, że dla niej jest to film „przeciw fallusowi”. Jakby się głębiej zastanowić… Właściwie są to wręcz krzyki rozpaczy fallusa, ostatnie jego podrygi zanim zniknie z powierzchni Ziemi, bo już dzisiaj wydaje się całkowicie nieprzydatny. Puszy się i pręży narcystycznie, a przecież wkrótce przestanie być niezbędny nawet do zapłodnienia. Przed kobiecością nie ma ucieczki, jest wszechobecna – bohater próbuje się schować w norze, która przypomina matczyne łono. I tam go żona z łatwością dopadnie. W epilogu zaś, gdy umęczony facet będzie wlókł się leśną ścieżką, minie go tłum kobiecych zjaw wypełniających Naturę. Jakie ma szansę w konfrontacji z taką siłą?
Oczywiście, można powiedzieć, że Mężczyzna sam jest sobie winien. Nie umiał dostrzec w porę niebezpieczeństwa, bo jako zimny mózgowiec, pragmatyczny terapeuta odciął się od swoich emocji, od tego wszystkiego, co irracjonalne i nieuporządkowane. Nawet po śmierci dziecka nie uronił łzy. Teraz to, co wyparte, odrzucone bierze na nim odwet. Pięknie! Tylko nie zapominajmy, jaki jest wciąż układ sił w kulturze i polityce. Tuż przed obejrzeniem „Antychrysta” skończyłem czytać bestseller Stiega Larssona „Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet”. Akcja tego kryminału dzieje się w Szwecji – rzut beretem od Danii Larsa von Triera.
Nie przypadkiem obie rzeczy przychodzą do nas z krajów skandynawskich, gdzie kładzie się silny nacisk na politykę antydyskryminacyjną i równość płci. U Larssona mężczyźni trzymający władzę, zacni obywatele powiększający dochód narodowy gwałcą, torturują i mordują kobiety, przede wszystkim prostytutki i imigrantki, w których obronie nikt nie stanie. Nikt poza bohaterką książki, Lisbeth Salander. Ona sama doświadczyła złych rzeczy ze strony facetów i rzeczywiście potrafi się skutecznie na nich zemścić.
Tymczasem von Triera daje w filmie wyraz swoim histerycznym lękom przed rzekomą dominacją płci mu przeciwnej. Przed jej seksualnością i fizycznością. To zresztą charakterystyczne, że nienawiść do kobiety zaczyna się na poziomie biologii. Kobieta jako obcy, dziwny organizm, który trzeba podbić, zdobyć, zapłodnić.
Von Trier próbuje odwracać kota ogonem, krzyczy: „Kobieta mnie gwałci!”. Przy całym swoim formalnym wyrafinowaniu, które sugeruje jakieś siódme czy dziesiąte dno, „Antychryst” jest filmem ekstremalnie mizoginistycznym, utrwalającym zbrodnicze stereotypy. Oj, chyba trzeba nasłać na Larsa pannę Salander!