Bartosz Żurawiecki: To obojętność
Zdaję sobie sprawę, że wszyscy już chyba mamy dosyć nieustających dyskusji i narzekań "w temacie" polskiego kina, które jest takie a nie owakie. Ale - cóż robić?! - trzeba je ciągnąć, dopóki takie a nie owakie polskie kino istnieje. I wciąż nam powodów do narzekań dostarcza. Co gorsza, wciąż tych samych powodów.
Kolejnym głosem w dyskusji jest opublikowany w "Przekroju" tekst Małgorzaty Sadowskiej i Karoliny Pasternak poświęconym młodym polskim reżyserom wymownie zatytułowany "Chłopcy z plakatu".
Nie, nie zamierzam z tym artykułem polemizować, bo - choćbym nie wiem, jak się napinał i jak udawał - bardzo trudno by mi było nie zgodzić się z argumentami jego autorek. To, co mnie naprawdę zszokowało, to podane pod tekstem dane, z których wynika, że najpopularniejszy z polskich młodych filmów - typowany przez rodzimych decydentów do Oscara "Z odzysku" Sławomira Fabickiego - zebrał w kinach niecałe osiem tysięcy widzów. Większość pozostałych tytułów sięgnęła pułapu dwóch tysięcy.
Proszę mnie źle nie zrozumieć - jestem ostatnią osobą, która w prostacki sposób przekładałaby liczby z tzw. box office'ów na ocenę jakości produktu. Z takiego rozumowania wynikałoby np., że najwybitniejszym polskim filmem ostatnich lat jest "Tylko mnie kochaj". A tego chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie potwierdzi. (Czyżbym się mylił?) Mam raczej skłonność do zachowań odwrotnych - gdy coś zyskuje zbyt dużą popularność, od razu budzi to moje podejrzenia. Wolę sobie różne rzeczy sam wyszperać z kątów i zakamarków.
Ale nikła frekwencja na filmach młodych polskich reżyserów świadczy po prostu o... obojętności. Niestety, te filmy naprawdę mało kogo obchodzą. Nie są obiektem "kultu", polemik, wymiany wrażeń, opinii czy choćby grepsów w niewielkim, lecz "żywo zainteresowanym kulturą" gronie dwudziesto-. trzydziestolatków. Czyli tych, do których teoretycznie zostały adresowane. Nawet, prawdę mówiąc, zawodowi krytycy nie za bardzo… się o nie spierają. Owszem, tu pochwalą ponad miarę, tu zganią czasem za ostro, ale wszystko to raczej z poczucia obowiązku, z nakazu służbowego niż z sympatii, pasji czy niezgody, jaką wywołałby dany tytuł.
Doszło do paradoksalnej sytuacji - znacznie bardziej od kina "niszowe" działy twórczości artystycznej, jak teatr, sztuki plastyczne, literatura, mają znacznie większą moc oddziaływania na opinię publiczną.
Przynajmniej, jeśli mówimy o dziełach tworzonych przez osoby, które nie wkroczyły jeszcze w tzw. wiek średni. O spektakle Jarzyny czy Warlikowskiego toczy się spory w mediach i na widowni, filmy Krzempka czy Żuławskiego juniora mijają prawie bez echa. Publiczność ani ich nie kocha, ani ich nienawidzi, przeważnie ich nawet nie zauważa. Może więc dobrze robi Przemysław Wojcieszek, że z planu filmowego coraz częściej przenosi się na deski teatralne? Tam ma szansę nie tylko wywołać większy niż w kinie ferment, ale też zdobyć więcej widzów.
Jakie są przyczyny tego, że filmy "młodziaków" budzą obojętność? Nijakość, schematyczność, plakatowość tych produktów... Czy naprawdę muszę, musimy po raz enty powtarzać wciąż te same zarzuty? I kiedy wreszcie przestaną one być aktualne?
Dostałem jakiś czas temu mejl od jednego z debiutantów, który zarzucił mi, że to właśnie przez krytyków, tych wiecznych malkontentów polscy widzowie nie chodzą na "ambitne" polskie filmy. I cóż ja mu mogłem odpowiedzieć na ten, powtórzony po raz enty, zarzut? Mogłem tylko jemu i sobie życzyć w przyszłości wielu udanych filmów.
Bo krytyk też człowiek i nie zawsze chodzi do kina wyłącznie z przymusu. Od czasu do czasu także chciałby zobaczyć na ekranie coś takiego, panie, no po prostu... fajnego. I się ucieszyć, że polskie i dobre. Przeżyć w kinie doskonałe popołudnie. Odę do radości ku czci chaosu i gówniarzy zaśpiewać.
Hej, młodzi reżyserzy! I wy bądźcie ludźmi! Dajcie nam wreszcie szansę!