Berlinale 2020: "Mój rok z Salingerem" to otwarcie bez zachwytów, ale i bez wstydu
Film o wybitnym powieściopisarzu, którego debiutancka i zarazem jedyna powieść uchodzi za kamień milowy amerykańskiej literatury, otworzył 70. Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Berlinie. Zachwytów jednak nie było.
Można śmiało stwierdzić, że był jednym z najważniejszych amerykańskich prozaików po drugiej wojnie światowej. Spektakularny sukces i rozgłos przyniosła mu wydana w 1951 r. powieść "Buszujący w zbożu", która nie tylko przerosła wszelkie oczekiwania, ale i przetrwała próbę czasu. Autor stał się wielbiony przez miliony ludzi na całym świecie, ale zawsze stawiał na prywatność i postanowił zniknąć. Wyrzekł się sławy, porzucił pisanie, wycofał się z życia publicznego i przestał odpisywać na korespondencję. A był to J.D. Salinger – pustelnik i odludek, jakiego świat literacki wcześniej nie widział. 70. edycję festiwalu w Berlinie, przeszło dekadę po śmierci legendarnego pisarza, zainaugurował film poświęcony jego pamięci.
Dziewczyny w wielkim świecie
"Mój rok z Salingerem" skupia się jednak nie tyle na jego biografii lub kultowości, co właśnie na sallingerowskiej mizantropii i nieosiągalności. W filmie Philippe Falardeau'a pisarz funkcjonuje na zasadzie mitu, niewidocznej na ekranie ikony, której mętna historia, przekazywana jest z ust do ust. Aury tajemniczości wokół postaci Salingera doświadcza Joanna Rakoff (Margaret Qualley) – początkująca poetka, która postanowiła bez słowa wyjaśnienia odejść od chłopaka, wyrwać się z prowincjonalnej mieściny i poszukać szczęścia w Nowym Jorku.
"Chcę pisać, mówić w pięciu językach, robić ważne rzeczy" – deklaruje z całkowitym przekonaniem i ulega wizji podboju wielkiego świata. Joannie udaje się dostać pracę w prestiżowej agencji literackiej, która obsługiwała Francisa Scotta Fitzgeralda, Agatę Christie i J.D. Salingera. Haczyk polega jednak na tym, że jak tysiące podobnie ambitnych, sumiennych dziewcząt goniących w tym mieście za literackimi marzeniami, zamiast pisarką zostaje sekretarką. I odpisuje na listy fanów nie swoich, a autora "Buszującego w zbożu".
Adaptacja autentycznych pamiętników Rakoff ma więc przede wszystkim źródło w rozbieżności pomiędzy oczekiwaniami, a tym, co przynosi rzeczywistość. W tym mieście do bycia godnym miana artysty aspirują w końcu tysiące, większość rozmija się ze swoimi oczekiwaniami, pragnieniami i ląduje w pracy za biurkiem. Jest to kłopotliwe, bohaterka "Mojego roku z Salingerem", udowadnia jednak, że można na tym coś ugrać. Otrzymuje w końcu szansę otarcia się o nazwiska ze skrzydełek eleganckich obwolut, wymienia z samym Salingerem kilka uprzejmości przez telefon, poszukuje sensu w Nowym Jorku z lat 90. Na końcu zaczyna dostrzegać, co kryje się pod jego powierzchnią i wykorzystuje tę szansę na lepsze zrozumienie samej siebie.
Diabeł ale nie taki straszny jak u "Prady"
Najlepiej w filmie Falardeau wypadła czysta miłość do nowojorskiego ducha i uczucie do tamtych czasów – sceny w biurze agencji literackiej, które zatrzymało się w minionej epoce, gdzie słychać jednoczesne trzaskanie kilku maszyn do pisania, nagrań z dyktafonów, a pierwsze wprowadzane do użytku komputery wzbudzają politowanie i niesmak. Znacznie ciekawsze są te westchnienia za światem analogowym od dynamiki i wzajemnych relacji budowanej między bohaterami.
Głównej bohaterce, a więc nowo zatrudnionej, skromnej asystentce, partneruje jej budząca postrach przełożona. Historia jest powszechnie znana i wielokrotnie przez kino przepracowana - najciekawszym jej przykładem pozostaje wciąż "Diabeł ubiera się u Prady". Scenariusz filmu Falardeau okazuje się podążać za tym szablonem, rozpoczyna się pojedynek pomiędzy naiwnością i doświadczeniem, między prostodusznością i dystansem. Konflikt ten wypada jednak zadziwiająco powierzchownie, daleko mu do wysoce inteligentnego humoru i brawurowo poukładanych akcentów. Młodsza z bohaterek jawi się po prostu jako nieznośnie wątła, płytka, stereotypowa postać, ta druga to zbiór utartych frazesów. W efekcie ich relacja jest bardziej komiczna niż toksyczna.
Salinger wiecznie żywy
Gdybym miał jednak stanąć w obronie tego w gruncie rzeczy przeciętnego, poprowadzonego bezpiecznie i bez wyrazu filmu, który wybrano na otwarcie tegorocznego Berlinale, to jeszcze raz przywołałbym wątek listów wysyłanych przez tysiące fanów do Salingera. Na biurku Joanny Rakoff piętrzą się stosy kopert, niektóre wiadomości zalegają w agencji od roku 1963. Pokazuje to dobitnie i nawet zgrabnie, że ten człowiek wywarł wpływ na wszystkich, którzy sięgnęli po jego książkę. Dla wielu stała się przedmiotem identyfikacji, która potrafi odmienić życie.
"Buszujący w zbożu" sprzedał się w ponad 65 mln egzemplarzy i nawet po 69 latach od pierwszego wydania z półek w księgarniach znika 200 tys. egzemplarzy rocznie. To fenomen, którego kulisy powinno się, a może nawet trzeba uwiecznić na ekranie. W przypadku "Mojego roku z Salingerem" nie należy się jednak łudzić, że film ten zostanie na długo w pamięci. Festiwal toczy się dalej.