"Bo się boi" przeraża i testuje cierpliwość. Jeden z najbardziej wyczekiwanych filmów
Homerowa "Odyseja" czy może David Lynch 2.0? Najnowszy film Ariego Astera "Bo się boi" z pewnością zszokuje, wprawi w osłupienie, będzie momentami niewygodny jak pyłek pod powieką i irytujący jak dźwięk metalowej łyżki skrobiącej o dno blaszanego garnka. Może nawet wszystkie te rzeczy jednocześnie.
Nowojorski twórca kolejny już raz eksperymentuje z formą opowiadania, długością, sekwencyjnością i chronologią, mieszając jawę ze snem, humor z dramatem, przeplatając ze sobą elementy różnych gatunków i utrudniając tym samym czy w ogóle uniemożliwiając jednoznaczną klasyfikację swoich filmów. Ale czy właśnie nie za to kochają go widzowie i krytycy?
Beau (Joaquin Phoenix) mieszka w ciasnej, zapuszczonej ruderze w Nowym Jorku. Możliwe, że cierpi na agorafobię, a jej objawy wzmocnia otoczenie, w jakim znajduje się jego mieszkanie – pełne społecznych wyrzutków, dziwaków, bezdomnych i brutalnych kryminalistów. Funkcjonowanie tylko trochę ułatwia mu stałe przyjmowanie leków, ale mimo to Beau nigdy nie czuje się całkiem dobrze.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Premiery kinowe 2023. Na te filmy czekamy!
Na skutek serii dziwacznych zbiegów okoliczności nie może polecieć z wizytą do matki (Patti LuPone), a ta – chociaż synowi oświadcza, że wszystko w porządku – w rzeczywistości głęboko przeżywa całą sytuację. Beau w końcu udaje się w na poły oniryczną, na poły realną podróż, podczas której skonfrontuje się ze swoją przeszłością. Pozna kilka ciekawych postaci, by ostatecznie dowiedzieć się czegoś interesującego o swojej najbliższej rodzinie i o sobie samym. Otwarte pozostaje jednak pytanie, czy właśnie takich odpowiedzi szukał i czy się ich w ogóle spodziewał.
Ari Aster zabiera swojego bohatera, a wraz z nim wierną publiczność, na wyprawę, której z pewnością nie mogą oczekiwać. To podróż między stanami Ameryki, a wydaje się, jakby miała miejsce w zupełnie innych światach. Warto w tym miejscu uprzedzić: to nie jest przygoda dla wszystkich.
W "Bo się boi" Aster wielokrotnie testuje cierpliwość co wrażliwszych widzów, pchając swojego bohatera w sytuacje co najmniej irytujące, choć częściej po prostu przerażające, co rusz zadając nowe pytania, a pozostałe odrzucając bez odpowiedzi. W tym kontekście porównania do "Blue Velvet" czy "Dzikości serca" Lyncha, do "Kucharza, złodzieja, jego żony i jej kochanka" Greenawaya, a momentami do "Magnolii" P.T. Andersona są bardzo uzasadnione, ale zupełnie nie pomagają też w interpretacji tej surrealistycznej eskapady.
Jedno jest pewne: oczekiwanie kontynuacji dwóch wcześniejszych filmów Astera ("Hereditary" i "Midsommar") byłoby nieporozumieniem. Jeśli szukać dla "Bo…" odpowiedniej szuflady gatunkowej, raczej na pewno nie byłaby to ta z opisem "horror", chociaż pierwsze 15 minut seansu zapowiada co innego.
Sam reżyser wspomina o pokrewieństwie najnowszego filmu z czarną komedią, choć z komedią też raczej niewiele ma wspólnego. Wygląda więc na to, że Aster z każdym kolejny tytułem w swojej filmografii dodaje interpretatorom swojej twórczości więcej przymiotników, za pomocą których można by opisać tylko i wyłącznie jego filmy, co bez wątpienia świadczy o unikalnej wizji i autorskim głosie twórcy. Już samo to – w całym morzu reżyserek i reżyserów dostosowujących się do aktualnych trendów i świetnych, ale wciąż tylko rzemieślników – świadczy o jego wyjątkowości. Mimo wszystko nie da się tego samego powiedzieć o "Bo…".
Chociaż sam film ma wiele bardzo mocnych punktów (główna rola Phoeniksa i jego matki, świetny młody Beau – Armen Nahapetian, fenomenalna, przenosząca do innej rzeczywistości scenografia, epizody Parker Posey czy Denisa Ménocheta), całość – choć szokująca i często wprawiająca w osłupienie – w pewnym momencie zaczyna nużyć.
Zupełnie jakby Aster chciał do maksimum wykorzystać udział swojego gwiazdora w tym dziele, a jedynie zdrowy rozsądek powstrzymał go przed przygotowaniem metrażu na miarę filipińskiego mistrza wielogodzinnych epopei Lava Diaza. Rola Phoeniksa rzeczywiście zdumiewa, ale jego Beau o aparycji Jacka Nicholsona ze "Schmidta" paradoksalnie dociera zbyt daleko, szuka zbyt głęboko, odczuwa zbyt mocno, by z jego bohaterem dało się widzowi utożsamić. Zresztą – kto wie – może nie o to nawet chodzi.
Jest duża szansa, że niezależnie od intencji twórcy po seansie ukształtują się jedynie dwa obozy: zatwardziałych wielbicieli wizjonera i nowego głosu kina z jednej strony, a z drugiej – przeciwników bełkotliwej, przydługiej, chaotycznej, pseudo-artystowskiej przypowieści. I bardzo możliwe, że każdy będzie miał rację.
W najnowszym odcinku podcastu "Clickbait" awanturujemy się o "Awanturę" na Netfliksie, załamujemy ręce nad przedziwną zmianą w HBO Max, a także rozmawiamy o największym serialowym szoku 2023 roku. Możesz nas słuchać na Spotify, w Google Podcasts, Open FM oraz aplikacji Podcasty na iPhonach i iPadach.