"Boardwalk Empire": Imperium ze skazą
"Zakazane imperium" to najmodniejszy serial sezonu. Nic w tym dziwnego. Nad jego twórcami czuwa sam Martin Scorsese, Hollywoodzkie Stowarzyszenie Prasy Zagranicznej obdarowało go dwoma Złotymi Globami (dla najlepszego serialu dramatycznego i najlepszej roli męskiej w takiej produkcji), a HBO chwali się, że to jedna z najdroższych produkcji w historii telewizji (sam pilot kosztował 18 milionów dolarów). Ale po pierwszej serii trudno powiedzieć, czy nowy pieszczoch krytyki stanie się serialem naprawdę wielkim. Na razie nim nie jest, choć trzeba docenić, jak bardzo się stara.
07.02.2011 17:21
Opowieść o Nuckym Thompsonie (Steve Buscemi)
- człowieku, którzy rządzi Atlantic City - rozpoczyna się w styczniu 1920 roku, w momencie, gdy wchodzi w życie słynna 18 poprawka do amerykańskiej konstytucji - ta wprowadzająca prohibicję. Łatwo się więc domyślić, co będzie głównym tematem serialu. Ale Thompsonowi, dystyngowanemu skarbnikowi miasta, republikaninowi i filantropowi, daleko do zwykłego szefa mafii. Unika przemocy, sam nigdy nie brudzi swych rąk i woli rozmawiać niż wydawać wyroki. To człowiek nowej ery, jeden z wielu, którzy zbudowali amerykański kapitalizm; szara eminencja mająca wpływ nie tylko na burmistrzów, ale i senatorów, a nawet prezydentów. I ta szara strefa amerykańskiej polityki jest właśnie głównym tematem "Zakazanego imperium".
Pod tym względem dziecko Scorsese jest bliskie innej produkcji HBO, "The Wire". Oba seriale skupiają się na opisywaniu mechanizmów rządzących Stanami Zjednoczonymi. Oba, z iście pozytywistyczną dokładnością, portretują pewną epokę i środowisko ("The Wire" bierze pod lupę współczesne Baltimore). Oba wreszcie osadzają się na założeniu, że ponad pewnym poziomem nie używa się takich pojęć jak "wyższe dobro", "misja publiczna" czy "sprawiedliwość społeczna". Możni poruszają się ponad prawem, stanowią je i decydują o dobru i złu. Prawa, które dla maluczkich wydają się nie do złamania, dla nich nic nie znaczą - działają w pustce i sami muszą wyznaczać sobie granice.
Łatwo nazwać Thompsona zwykłym bandytą - jego bogactwo pochodzi z przemytu i handlu alkoholem, a swoim ludziom każe mordować i kraść. Ale gdy po drugiej stronie stoi nawiedzony religijny fanatyk z odznaką, a prezydentem USA zostaje zwykły idiota (tak się o nim wyrażają jego podwładni, równie surowo oceniają dziś Warrena Hardinga historycy) trudno nie odnieść wrażenia, że Thompson jest mniejszym złem. Owszem, prowadzi podejrzany interes, ale jednocześnie opiekuje się swoim miastem - walczy o prawa kobiet, finansuje badania nad inkubatorami, a nawet, fakt, że nieco wbrew sobie, popiera równouprawnienie rasowe.
"Każdy musi zdecydować, z iloma grzechami na sumieniu jest w stanie żyć" mówi Nucky do chowającej się za konserwatywnymi frazesami Margaret i to chyba najlepiej charakteryzuje bohaterów serialu "Zakazane imperium". Nucky może być szują, lecz wierzy, że gdyby nie on, nastałby ktoś gorszy (i trzeba przyznać, że Komandor Kaestner nie budzi sympatii). Jimmy to zwykły morderca, ale jako jedyny ma odwagę postawić się Thompsonowi. Margaret głowę pełną ma sentymentalnych ideałów, zgadzając się jednocześnie, by utrzymywał ją Nucky. A Chalky White może i być gangsterem, ale czy uciskanym Afro-Amerykanom nie należy się własny Robin Hood?
Zgodnie z najlepszymi tradycjami amerykańskich produkcji historycznych, "Zakazane imperium" to piękny portret pewnej epoki. Wystawne dekoracje i piękne kostiumy sprawiają, że widz ma szansę zobaczyć prawdziwą Amerykę lat dwudziestych. Oprzeć się takiej pokusie to spore wyzwanie. Na szczęście wątki, które gorszym scenarzystom mogłyby zawrócić w głowie, tu są tylko sygnalizowane. Kobiety walczą o prawo do głosowania, raczkujący Ku Klux Klan wywija gniewnie szabelką, weterani wojenni opowiadają o koszmarze pierwszej wielkiej wojny, a w Europie przyszedł czas na modernizm. Ale widz dowiaduje się o tym mimochodem, scenarzyści nie pchają się na świecznik pozwalając by wielka historia działa się w tle. Nawet Ala Capone i Lucky'ego Luciano widzimy zanim jeszcze stali się sławni.
Lecz za skomplikowaną konstrukcją i wykwintnym rzemiosłem stać winna jeszcze porywająca historia, a to najsłabszy punkt "Zakazanego imperium". Czuć, że producentom bardzo zależało na nakręceniu niezapomnianego serialu. Odrobili lekcje, wszystkie elementy są na swoim miejscu. Lecz w układance wciąż czegoś brakuje. Zbyt często czuć, że to chłodna kalkulacja, arcydzieło zamierzone, poprzedzone drobiazgowymi badaniami na grupach docelowych. Zapomniano o pasji. Większość odcinków "Zakazanego imperium" ogląda się z zaciekawieniem, ale bez zaangażowania. Aktorzy grają poprawnie, lecz nie porywająco. Glob dla Buscemiego nie jest skandalem, ale gdyby dostał go ktoś inny, aktor nie miałby prawa czuć się skrzywdzony. Bo Nucky Thompson to skomplikowana i zupełnie nieciekawa postać. Gdzie mu do Marka Antoniusza ("Rzym"), Dona Drapera ("Mad Men"), Jimmy'ego McNulty'ego
("The Wire") czy Tony'ego Soprano. A na takich właśnie, wielowymiarowych i porywających postaciach buduje się dziś wielkie seriale.
Jeżeli więc "Zakazane imperium" ma być czymś więcej niż sezonową modą, to jego twórcy, z wielkim Scorsese na czele, muszą zrozumieć, że nie mogą się opierać na samych tylko dekoracjach, znanych nazwiskach i tle historycznym. Oby pojawiający się w ostatnim odcinku zwrot zapowiadał trochę ożywczego dramatyzmu.
Tomasz Pstrągowski