Borat po lobotomii

Sacha Baron Cohen i Larry Charles nakręcili kolejną obyczajową satyrę. Tak przynajmniej twierdzą oni sami, bo w rzeczywistości „Dyktator” niewiele ma w sobie z błyskotliwego, anarchizującego charakteru „Borata” czy „Bruno”, więcej zaś z prymitywnej, schematycznej komedii dla nastolatków. Czy oto przed nami kompromitujący upadek filmowej satyry, dostosowany swoim poziomem do potencjalnego odbiorcy? Całkiem możliwe – na moim seansie publiczność ryczała ze śmiechu non stop, wstrzymując oddech w trakcie dosłownie jednej sceny – politycznego przemówienia, w którym główny bohater zestawia najbardziej charakterystyczne cechy swojego reżimu i tak hołubionej przez Amerykanów demokracji. W jego interpretacji to ten sam ustrój. Zbyt wyrafinowane?

22.05.2012 13:27

„Dyktator” burzy mit, wedle którego przeciętny amerykański (a na dobrą sprawę jakikolwiek) widz dojrzał w końcu, by przejrzeć się w lustrze. Olbrzymi sukces „Borata” sugerował, że lekcja obyczajowej pokory, jakiej udzielili nam Cohen i Charles, odniosła zamierzony skutek – oglądając Amerykę w krzywym zwierciadle, pojąć mieliśmy, że po części jest to także obraz nas samych, że jesteśmy tak samo spętani myślowymi schematami (szczęśliwie – innymi), co paranoidalni nowojorczycy, czy zacofani południowcy. Brawura ma niestety swoją cenę – film, w którym nieokrzesany bohater płucze twarz w wodzie z sedesu, a następnie znosi do salonu swoje odchody w foliowym woreczku, siłą rzeczy musi przyciągnąć także uwagę osób, dla których jest to clou programu. Ba, uwagę naprawdę wielu osób. Porażka satyrycznego konceptu „Borata” jest więc w „Dyktatorze” o tyle dotkliwa, że ich nowy film diametralnie odwraca dotychczasową tendencję – odchodów jest już cała torba, ale obyczajowej brawury niewiele.

Film zasadza się na zawstydzająco banalnych stereotypach – Cohen naśmiewa się z arabskiej artykulacji języka, wbija szpilę w polityczną poprawność, ale najchętniej stosuje mało wybredne aluzje seksualne. Kilka żartów faktycznie mu się udaje – gdy mierzy się z opacznie pojmowaną kontrkulturą, terrorystyczną traumą Nowojorczyków lub najnowszymi rozrywkami zblazowanych elit, jest w swoim żywiole. Ale nawet wtedy brakuje mu dawnej finezji, a jego kpina częściej przybiera formę narcystycznego samouwielbienia, niż przemyślanej krytyki.

Czynnikiem definiującym wydaje się być fabularna formuła „Dyktatora” – Cohen i Charles porzucają stosowaną dotychczas estetykę pseudo-dokumentu i mierzą się z klasycznym, rozpisanym na dialogi scenariuszem. Ten nie oferuje niestety wiele – zamiana miejsc, spacer po Nowym Jorku, na siłę doklejony wątek miłosny… Nawet komediowa improwizacja, której Larry Charles jest wiernym orędownikiem, nie wychodzi tu tak dobrze, jak dotychczas. Można oczywiście założyć, że wszystko to przemyślana strategia – dać przeciętnemu widzowi to, czego tak naprawdę pożąda, a następnie uzmysłowić mu jak bardzo dał się nabrać – ale o taki meta-poziom wyrafinowania bym jednak twórców „Dyktatora” nie podejrzewał.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)