"Candyman" doby Black Lives Matter. Prawdziwym potworem jest przemoc białego człowieka [RECENZJA]
Nowy "Candyman" miał być gorącym komentarzem do protestów po zabójstwach Breonny Taylor i George'a Floyda. Pandemia zweryfikowała te plany. Ale roczny poślizg niespecjalnie zaszkodził filmowi, który podejmuje tak ponadczasowe tematy, jak brutalność policji czy trauma pokoleniowa.
25.08.2021 18:00
Kultowy horror Bernarda Rose'a, luźno oparty na opowiadaniu Clive'a Barkera, wyróżniał się w zalewie slasherów przełomu lat 80. i 90. Wysokie wartości produkcyjne, ponadprzeciętne aktorstwo, wybitna ścieżka dźwiękowa Philipa Glassa. A także aspekt przemocy na tle rasowym w wydaniu historycznym i współczesnym. Candyman to poniekąd pomost między światami, między przeszłością a teraźniejszością. Miejska legenda krążąca po Cabrini-Green, owianym złą sławą osiedlu komunalnym w Chicago, prowadzi do Daniela Robitaille'a, XIX-wiecznego artysty malarza i potomka niewolników, zamordowanego bestialsko wskutek romansu z białą kobietą – jego dłoń odcięto i zastąpiono hakiem, zaś ciało wysmarowano miodem, aby przyciągnąć pszczoły.
Ciekawe, że choć Candyman jest postacią tragiczną, w masowej wyobraźni przetrwał głównie jako potwór, do czego paradoksalnie przyczynili się sami twórcy ekranowego pierwowzoru, choćby nieintencjonalnie powielając najgorsze stereotypy dotyczące Afroamerykanów, jak strach przed czarnym mężczyzną, czarną seksualnością, czarnym gettem. Potrzeba było dopiero geniuszu Jordana Peele’a, by zrehabilitować Candymana i odzyskać narrację – analogicznie jak w "Uciekaj!", które przefiltrowywało klasyczny schemat "Zgadnij, kto przyjdzie na obiad" przez afroamerykańską wrażliwość.
CANDYMAN Trailer 2 (2021)
Tym razem Peele zadowolił się funkcjami producenta i współscenarzysty, ale jego firmowy rewizjonizm jest w nowej wersji stale obecny. Scenariusz błyskotliwie wykorzystuje mitologię postaci, na czele z nadaniem nowego kontekstu pięciokrotnemu wypowiedzeniu imienia Candymana. Ekranowe #SayHisName w oczywisty sposób wiąże się z realnym wezwaniem do upamiętnienia ofiar rasizmu.
Fabuła stanowi bezpośrednią kontynuację oryginalnego "Candymana", lekceważąc oba sequele (1995 i 1999 r.). Podczas gdy dzieło z 1992 r. rozgrywało się w świecie akademickim, miejscem akcji nowego filmu jest świat sztuki współczesnej. Bohaterem dalece nieprzypadkowo zostaje utalentowany młody artysta (Yahya Abdul-Mateen II, powtórzcie pięć razy bez błędu, to dopiero wyzwanie!), który ożywia legendę Candymana poprzez swoje prace. Protagonistę poznajemy tuż po tym, gdy wraz z partnerką, kierowniczką modnej galerii (Teyonah Parris), wprowadza się do luksusowego loftu w zgentryfikowanym Cabrini-Green. Po dawnej dzielnicy nędzy zostały tylko szczątki. I duchy – dosłownie i w przenośni.
Istotne, że film rozszerza pojęcie Candymana na czarnych mężczyzn linczowanych i mordowanych na przestrzeni wieków, a następnie zamienianych w symbole lub potwory – w zależności od źródła przekazu. To ujmująca metafora, nawet jeśli budowana momentami zbyt łopatologicznie, przesadnie deklaratywnym dialogiem, dopowiadającym tam, gdzie sam obraz w zupełności by wystarczył. Tym bardziej że młoda reżyserka Nia DaCosta ma świetny zmysł wizualny i mimo że nie stroni od gore ani body horroru, to przede wszystkim tworzy napięcie w sposób subtelny, nierzadko wykorzystując papierowe marionetki w animowanym teatrze cieni.
Najpoważniejszy zarzut: nowy "Candyman" nie jest straszny. Bywa niepokojący, ale nijak nie umywa się do przerażającego oryginału, po którym całe pokolenie długo unikało łazienkowych luster. Nietrudno o wrażenie, że horror DaCosty nieszczególnie działa jako straszak właśnie dlatego, że całą energię pożytkuje na zaprzęganie "historii większej niż życie" do leczenia bieżących frustracji społecznych.
Z drugiej strony, być może tak właśnie musiało być w filmie, który wychodzi do nas z tezą, że Candyman to żaden potwór w porównaniu do przemocy wobec czarnych. Przemocy fizycznej, ale także – a może nawet przede wszystkim – ekonomicznej, systemowej. Morderczy fantom jest tu bardziej mścicielem za krzywdy swego ludu niż tradycyjnym boogeymanem.
"Kochają naszą sztukę, ale nie nas", zauważa gorzko w jednej ze scen bohater-artysta przeżywający kryzys twórczy. A zaraz potem kłopoty ma zblazowana biała krytyczka, wszak jesteśmy w ironicznym uniwersum Jordana Peele’a. I żarty żartami, ale jak po czymś takim napisać jeszcze choć słowo krytyki?