"Ciche miejsce 2": wszyscy siedzieli bez słowa. To rzadko spotykana sytuacja w kinie
"Ciche miejsce 2" to film, który powstał po to, by oglądać go w kinie. Ten zręcznie nakręcony horror sprawia, że na sali panuje cisza jak makiem zasiał. Już z tego powodu warto wybrać się na kontynuację hitu sprzed trzech lat.
John Krasinski to dość ciekawy przypadek. Jeszcze do 2018 roku kojarzono go przede wszystkim jako aktora (m.in. z amerykańskiej wersji "Biura"), ale nie można było o nim powiedzieć, że wybijał się jako ktoś szczególnie charyzmatyczny. Raczej niewiele osób było w stanie przypisać jego nazwisko do konkretnego tytułu. To uległo zmianie po premierze "Cichych miejsc", gdzie Amerykanin nagle objawił się jako zręczny reżyser kina gatunkowego. W swoim horrorze, w którym śledziliśmy poczynania rodziny Abbottów (w rolach głównych Emily Blunt oraz sam Krasinski), przedstawił koszmarną rzeczywistość – ludzie muszą zachowywać się jak najciszej, bo najmniejszy hałas zwabia potwory, który rozszarpią swoje ofiary w mgnieniu oka.
Produkcja oparta na prostym, ale skądinąd efektywnym zamyśle przy okazji motywowała widzów, by zachowywali się identycznie jak ekranowe postacie. Nie ma znowu zbyt wiele filmów grozy, o których możemy powiedzieć coś takiego. Jak doskonale wiadomo, horrory od dłuższego próbują nas straszyć głównie przesadną głośnością i nagromadzeniem idiotycznych jump scare’ów (nagłe ukazanie szokującego obrazu z przeraźliwym dźwiękiem), więc miło było zobaczyć, że ktoś wybrał inną ścieżką. Krasinski przypomniał, że względna cisza może przysporzyć wielkich emocji. Co ciekawe, w 2018 r. Netflix zaprezentował podobną opowieść za sprawą "Nie otwieraj oczu" z Sandrą Bullock, ale o tym filmie lepiej zapomnieć.
Zobacz: Premiery polskich filmów w 2021 roku
Nie dość, że "Ciche miejsce" zebrał świetne recenzje, to jeszcze okazał się nieprawdopodobnym hitem – zarobił ponad 340 mln dolarów na budżecie wynoszącym ok. 20 mln. Na sequel przyszło poczekać nam trzy lata, ale od razu uspokajam, że było warto. Wszystko jest w nim lepsze i bardziej dopracowane niż w poprzedniku. Potwierdzenie tego otrzymujemy już w samym prologu, który ukazuje miasteczko podczas pierwszego dnia ataku.
Krasinski umiejętnie stopniuje napięcie każdą kolejną sekwencją – bohater słyszy w sklepie o niby zamachu terrorystycznym, po czym udaje się na mecz baseballowy syna, gdzie w trakcie na niebie ukazuje się spadający meteoryt. Po chwili rozpętuje się prawdziwe piekło, które w gwałtowny sposób przerywa idyllę małego amerykańskiego miasteczka.
Trwa ładowanie wpisu: instagram
Można powiedzieć, że Krasinski zastosował tu Hitchcockowską zasadę, czyli zaczął od trzęsienia ziemi. Druga część dewizy reżysera "Psychozy" mówi, że po mocnym otwarciu napięcie ma nieprzerwanie rosnąć. Ta sztuka może nie do końca udała się reżyserowi, bo "Ciche miejsce 2" już w żadnym miejscu nie osiąga takiego ładunku emocjonalnego jak na początku, ale nie brakuje w filmie scen, które przyśpieszają bicie serca. Gdy wracamy do teraźniejszości, bo mamy jednak do czynienia z sequelem, a nie prequelem, widzimy jak Abbottowie przewodzeni przez Blunt opuszczają swój dom. Po drodze natrafiają na Emmetta (Cillian Murphy), który przebywa sam w fabryce.
Od razu rzuca się w oczy to, że w kontynuacji mocniej nakreślono wizję postapokaliptycznego świata. Budynki są opustoszałe i zrujnowane, flora jest jeszcze bardziej dzika niż wcześniej. Samotność i beznadzieja, której doświadczają bohaterzy jest nadto odczuwalna. Zdaje się, że poza kilkoma osobami nikt nie przeżył. A jeśli komuś się udało, to nie musi to być osobnik przyjaźnie nastawiony do innych.
Te elementy, jak i zarówno sam pomysł fabularny w dwójce może budzić skojarzenia z wybitną grą "The Last of Us". Każdy, kto w nią grał, pamięta, że główny bohater Joel ma misję eskortowania dziewczynki Ellie w pewne miejsce. W tym filmie jest podobnie – Regina Abbott wraz z Emmettem wyruszają w podróż, która może okazać się nadzieją dla ocalałych. Postać grana przez Murphy’ego przypomina zresztą w pewnym sensie Joela –mamy twardego, ale przy tym zgorzkniałego mężczyznę, który nie wierzy w nic. Kontakt z Reginą stopniowo przywraca mu człowieczeństwo.
To, co działało w jedynce, działa w sequelu, ale widać, że reżyser nabrał większej wprawy. Z racji, że bohaterzy raczej nie mogą rozmawiać, Krasinski opowiada wszystko wizualnie. Bardzo często powtarza różne ujęcia (np. zbliżenia na stopy ostrożnie stawiające kroki na ziemi pokrytej liśćmi czy innymi rzeczami, które mogą spowodować hałas), dzięki czemu zwracamy uwagę na rzeczy, które przeważnie w filmach nie są dla nas tak istotne. Oczywiście Krasinski nie jest wizjonerem i konceptualistą jak Robert Eggers (tak, to ten, co musiał przekonywać Polaków, że nie jest satanistą) i Ari Aster, więc jego obrazy nie są aż tak hipnotyczne i oryginalne, ale udowadniają, że ma on całkiem niezło oko do detali.
Gorzej reżyserowi przychodzi za to zapanowanie nad rytmem narracji – wszelkie przestoje między w większości imponująco nakręconymi scenami akcji wydają się zapychaczami czasu. Głównym problemem jest to, że do scenariusza wdarło się za dużo sentymentalizmu i sztampy – te dialogi, które jego postacie mogą swobodnie wygłaszać nierzadko sprawiają, że szybko zapragnąłem ponownej ciszy. Sporadycznie Krasinski wpada też w niepotrzebne efekciarstwo, co jest najbardziej widoczne w finale. Czuć w tym pewne wymuszenie, takie pokazanie na siłę: "Hej, patrzcie, potrafię w montaż równoległy!".
Jeannette Catsoulis z "New York Timesa" zarzuciła Krasinskiemu, że porzucił emocjonalną głębię poprzednika dla akcji. Nie do końca można się z tym zgodzić –w żadnym stopniu nie określiłbym filmu sprzed trzech lat głębokim. Kilka łzawych scen z życia domowego Abbottów to jednak trochę za mało. Jego bohaterzy są zbyt stereotypowi, by mogli podpadać pod kino psychologiczne czy artystyczne. W kontynuacji Krasinski po prostu postawił na doskonale znany motyw – więcej, głośniej i szybciej. Jednak działa to na jego korzyść, bo ma się wrażenie, że horror jest wyraźniejszy, lepiej zarysowany niż w jedynce. A to już coś.