"Civil War". Film budzi ogromne emocje. Nawet polscy internauci "odlecieli" w komentarzach
12 kwietnia do polskich kin wszedł "Civil War" Alexa Garlanda. Ta nieprawdopodobnie intensywna opowieść o wojnie domowej w Stanach Zjednoczonych to najlepszy amerykański film od przynajmniej dwóch lat. Niemniej fascynujące są reakcje internautów. Większość z nich filmu nie widziała, ale snuje zgoła absurdalne teorie spiskowe.
"Civil War" opowiada o konflikcie, który podzielił Amerykę do tego stopnia, że przerodził się w tytułową, krwawą wojnę domową. Dzieło twórcy "Men" zasłużenie zebrało do tej pory w większości bardzo pozytywne recenzje. Jest przy okazji niezwykle pojemne interpretacyjnie - można je odczytywać jako opowieść antywojenną, jako szalenie sugestywną dystopię czy jako wprowadzenie w praktykę wielu teorii, które znajdziemy w książkach o fotografii Susan Sontag oraz Rolanda Barthesa.
Na tym jednak możliwości się nie kończą, bo film Garlanda może być też ostrzeżeniem. Portretując niedaleką przyszłość, reżyser, jak to sam wyjaśniał w wielu wywiadach, chciał pokazać, do czego może doprowadzić polaryzacja. A ta w samych Stanach Zjednoczonych w ostatnich latach uległa przecież wyraźnemu spotęgowaniu. Z tego powodu to, co oglądamy w "Civil War", nie wygląda jak zupełnie nieprawdopodobna fantazja.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Niepokojące wydarzenia
Sceny w "Civil War" nabierają innego znaczenia, gdy przypomnimy sobie, co działo się po listopadowych wyborach prezydenckich z 2020 r. Donald Trump, niepogodzony z przegraną z Joem Bidenem, siał narrację w mediach społecznościowych, że wybory zostały skradzione przez Demokratów. Jakże wymowna była okładka niemieckiego tygodnika "Der Spiegel" z tamtego okresu, która portretowała Trumpa siedzącego w zabitym dechami Białym Domu z bronią w ręce.
Wcześniej, bo w czerwcu, ta sama gazeta pokazała podobnie niepokojącą wizję - Trump siedział w swoim gabinecie z odpaloną zapałką, a za oknem było widać gwałtowny protest. "Prezydent podpala swój kraj" - brzmiał tytuł artykułu.
Te okładki "Der Spiegela" w pewnym sensie stały się prorocze, bo gdy Trump pojawił się na zwołanym przez siebie wiecu 6 stycznia 2021 r., w ciągu godziny 20 razy użył słowa "walka". Podżeganie było skuteczne - tłum ruszył na Capitol. Szacuje się, że do gmachu wtargnęło tego dnia dwa tysiące osób. Stu kilkudziesięciu policjantów zostało rannych, niektórzy ciężko. Jeden zmarł w szpitalu następnego dnia. Dwóch popełniło samobójstwo kilka dni później. Dwóch kolejnych kilka miesięcy później. Życie straciło czterech "protestujących".
Szturm wywołał taki szok w USA, że wielu bało się, że może to być przedsmak faktycznej wojny domowej. Garland w swoim filmie pokazał zresztą, jak mogłoby to wyglądać w rzeczywistości, bo jeden z aktów rozgrywa się w Waszyngtonie. Przemoc, jaką widzimy na ekranie, po ataku na Capitol, wybrzmiewa tylko mocniej. Wykręca wręcz żołądek. Co ciekawe, reżyser nie inspirował się w tym przypadku prawdziwymi wydarzeniami, bowiem scenariusz napisał jeszcze przed wyborami prezydenckimi w 2020 r.
Nie tylko o politykę tu chodzi
Garland oczywiście nie uciekł w swoim scenariuszu od bezpośrednich nawiązań do prawdziwych sytuacji, czego przykładem jest kluczowa rola w fabule miasta Charlottesville. To tam przecież w 2017 r. miał miejsce skrajnie prawicowy i neonazistowski marsz, podczas którego doszło m.in. do brutalnego ataku samochodowego. Mimo wszystko, w "Civil War" nie oglądamy oceny amerykańskiej polityki.
Ten ponury film drogi i zarazem intensywne kino gatunkowe skupia się głównie na ważnej roli dziennikarzy jako świadków wojny. Lee, słynna fotoreporterka (Kirsten Dunst), to osoba wyczerpana relacjonowaniem brutalnych konfliktów. Ona i reporter Joel (Wagner Moura) mają nadzieję przeprowadzić wywiad z prezydentem (Nick Offerman), który rozwiązał FBI [co ciekawe, Trump w ubiegłym roku apelował do Republikanów, by przegłosowali zaprzestanie finansowania tej agencji rządowej - przyp. red.] i nakazał wojsku atakować zwykłych obywateli. W odpowiedzi na jego reżim zbuntowane stany utworzyły różne sojusze, w tym dość mało prawdopodobne partnerstwo Teksasu i Kalifornii w ramach tak zwanych Sił Zachodnich.
Podróż, jakiej podejmują się bohaterowie z Nowego Jorku do Waszyngtonu, wraz z aspirującą do bycia fotoreporterką Jessie (Cailee Spaeny), w brutalny sposób unaocznia, że mieszkańcy kraju wojują ze sobą, nie zawsze pamiętając, z jakiego powodu. Tak jakby przemoc niczym wirus rozprzestrzeniała się wszędzie.
"Ktoś próbuje nas zabić. My próbujemy ich" - pada w pewnym momencie z ust snajpera do jednego z reporterów. Garland pokazuje tutaj ogromne niebezpieczeństwo wojny domowej - zabijanie może się odbywać nie tyle na tle rasowym czy z powodu odmiennych przekonań politycznych, co po prostu kaprysu. Świat jest wywrócony do góry nogami - wygrywa silniejszy i bardziej agresywny.
Niezależne media
"Civil War" można odbierać jako potępienie faszyzmu, ale stanowi również ogniste przypomnienie, dlaczego niezależnie media, czyli te unikające stronniczości w relacjonowaniu wydarzeń, są dziś tak potrzebne. To tłumaczy m.in. fakt, że twórca nakręcił film o fotoreporterach, a nie kolejną opowiastkę o żołnierzach lub politykach. Takich mamy przecież pełno.
W jednej z najbardziej znamiennych scen Lee mówi o tym, że wszystkie jej zdjęcia z miejsc objętych konfliktem, które wysyłała do USA, miały ostrzegać jej krajan, by nie szli tą drogą. Nikt jednak nie wyciągnął z nich wniosku.
Reżyser podkreśla na wielu krokach w swoim filmie, że choć przedstawieni w nim bohaterzy są napędzani adrenaliną i ambicją (nierzadko wręcz przesadną), nie próbują jednak zniekształcać efektów swojej pracy. Lee stwierdza w pewnym momencie, że "naszą pracą nie jest zadawanie pytań; robimy zdjęcia, by na ich podstawie mogli je zadawać inni".
- Jeśli masz mocno stronniczy serwis informacyjny, to prawdopodobnie zaufa mu jedynie grupa osób, do której takie treści trafią. A było to coś, czego dziennikarze aktywnie, celowo i świadomie starali się unikać w przeszłości. Mój film próbuje funkcjonować jak ci reportażyści. Jest to powrót do starej formy dziennikarstwa - tłumaczy Alex Garland.
Internauci mają swoje teorie
Z racji podjętej tematyki, "Civil War" jeszcze przed swoim powstaniem budził emocje wśród internautów. Niektórzy z nich szybko zaczęli wysnuwać interpretacje, które, mówiąc delikatnie, są nierzadko absurdalne. Zajrzenie w komentarze na forum Reddit, to jak zapuszczenie się do króliczej nory teorii spiskowych. Bardziej prawicowo ukierunkowani użytkownicy żyją w przekonaniu, że film Garlanda odzwierciedla rzeczywisty plan grup sprawujących władzę. Padły też zarzuty, że to nic więcej jak spisek syjonistów.
"To mokry sen liberałów. Nie ma wzmianki o masowych zamieszkach i atakach komunistów z Antify. Wszyscy 'źli bojownicy' są lojalistami prezydenta przypominającego Trumpa. Pokazano ich jako rasistów, wieśniaków i terrorystów" - grzmi jeden z amerykańskich internautów. Takich opinii jest więcej i przypominają one trochę sytuację z premierą "Jokera" z 2019 r., który miał zainspirować naśladowców do masowej przemocy na amerykańskich ulicach. Nic takiego się rzecz jasna nie stało.
Podobny ton można spotkać również u części polskich internautów. Jeszcze przed premierą filmu w komentarzach na filmweb.pl czytamy, że jest on początkiem "oswajania ludności przed wydarzeniami tego roku" albo "programowaniem predykcyjnym". Nie zabrakło też klasycznych "predykcji", że "Civil War" to zapewne kolejna demonizacja białych, heteroseksualnych mężczyzn, a biedne i prześladowane mniejszości rasowe sportretowane będą jako odważni bohaterowie. Niektórych film sprowokował do wydania "osądu", że jest on częścią obecnie trwającego "holocaustu białej rasy".
Niejeden internauta przekonany jest też, że pokazane w filmie zjednoczenie Teksasu z Kalifornią "to tak, jakby nagle zaczęli się wzajemnie szanować szyici i sunnici". Ten wątek nie pasował rzecz jasna także amerykańskim użytkownikom mediów społecznościowych, ale Garland zaznaczył, że jego celem było postawienie ważnego pytania: w którym momencie różnice polityczne stają się mniej istotne niż walka z faszystowskim dyktatorem?
"Civil War", z racji bogactwa kontekstów, zainspiruje niejedną osobę do wszelakich, nie zawsze sensownych opinii. Ale mnie jako widza cieszy, że znowu mamy amerykański film, który zachęca do zażartych dyskusji. Od czasu "Tar" nie mieliśmy takiego.
Kamil Dachnij, dziennikarz Wirtualnej Polski
W 52. odcinku podcastu "Clickbait" rozwiązujemy "Problem trzech ciał" Netfliksa, zachwycamy się "Szogunem" na Disney+ i wspominamy najlepsze seriale 2023 roku nagrodzone na gali Top Seriale 2024. Znajdź nas na Spotify, Apple Podcasts, YouTube, w Audiotece czy Open FM. Możesz też posłuchać poniżej: