Danuta Stenka: Macie ze mną problem!
* Łukasz Maciejewski:* Patrząc na twoje ryzykanckie role teatralne, zastanawiam się, dlaczego tak niewiele wymaga od ciebie polskie kino.
Danuta Stenka:Polskie kino wymaga niewiele przede wszystkim od siebie, ale akurat w tym wypadku w grę wchodzą także pieniądze. W teatrze można pozwolić sobie na jakieś totalne szaleństwo bez większych gwarancji, że ryzyko się opłaci – w kinie jest to zdecydowanie trudniejsze. Zbyt droga zabawka.
ŁM: Ale poza artystycznym ryzykiem, reżyserzy, z którymi ostatnio pracowałaś w teatrze, za każdym razem udowadniali, że charakterologicznie skomplikowana postać kobieca może być pierwszoplanowym bohaterem. W polskim kinie kobieta to najczęściej ozdobnik: matka, żona lub kochanka.
DS: Teatr ze swoimi propozycjami jest zdecydowanie łaskawszy dla kobiet, zwłaszcza dla kobiet dojrzałych. Odnoszę wrażenie, że dla teatru kobieta jest ciągle niezgłębioną tajemnicą – intrygująca, niejednoznaczna, inspirująca. Dla kina to najczęściej kłopotliwe zjawisko, które trudno zagospodarować z sensem. Poza tym w teatrze sięga się po klasykę, którą doprawić można dniem dzisiejszym – efekt kolażu tego typu może dla wszystkich okazać się niespodzianką, ale tego (prawie) nie znajdziemy w polskim kinie. Chyba że kiedyś pojawi się u nas reżyser taki jak Stephen Daldry i zdecyduje na adaptację równie skomplikowanej narracyjnie powieści jak „Godziny” Michaela Cunninghama. Ale to chyba marzenie ściętej głowy.
ŁM: Zagrałaś właśnie w amerykańskim filmie o Irenie Sendler – „Dzieci Ireny Sendlerowej” w reżyserii Johna Kenta Harrisona [polska premiera: 18 września], tymczasem dwa lata temu czytałem bardzo ciekawy filmowy scenariusz opowiadający o tej niezwykłej postaci, w którym miałaś grać główną rolę. Projekt jednak upadł. Znowu się spóźniliśmy.
DS: Oczywiście, z egoistycznego punktu widzenia, cieszę się, że zagrał am u Amerykanów, spotkałam się na planie z Anglikami, Kanadyjczykami, Łotyszami, Litwinami, łamałam sobie język angielskim, ale na usta cały czas ciśnie się pytanie: przecież to nasza historia, dlaczego muszą o niej opowiadać obcy?
ŁM: Ciągle nie powstały filmy o Karskim, Nowaku-Jeziorańskim, Tyrmandzie. Uważasz, że takie filmy są potrzebne?
DS: Tak, ale z pewnym zastrzeżeniem. Skoro mieliśmy tak nieprawdopodobne postaci wÊród nas, to na pewno trzeba o nich opowiedzieć. W wielu wypadkach autentyczne biografie są ciekawsze od najbardziej fantastycznych pomysłów scenarzysty. Tyle że trzeba by tym biografiom sprostać. Nie upupić, nie upoczciwiać bohaterów, nie pokrywać politurą, nie zamieniać kochanek w zrzędliwe ciotki, a parcianych spódnic w suknie z tafty.
ŁM: Brakuje mi w polskim kinie biograficznym myślenia Gombrowiczem.
DS: Gombrowicz pisał w „Dziennikach”: „Bywa, iż sobą zdumiewam siebie”. To najlepsza recepta. Opowiadając o znakomitościach, warto byłoby jednak czymś zaskoczyć. To powinna być fascynująca opowieść, a nie czytanka, z której wynika, że wszystkie piękne, ale i niejednoznaczne postaci, były w gruncie rzeczy pozbawione zwykłych ludzkich cech, szlachetne i prawe do znudzenia.
ŁM: Słuchając tej wypowiedzi, natychmiast pomyślałem o twojej George Sand w „Chopinie. Pragnieniu miłości” Jerzego Antczaka.
DS: Aktor, na filmowym planie, musi uzbroić się w wiele emocji. Również w pokorę…
ŁM: W trudnych momentach wykłócasz się na planie, walczysz o swoje?
DS: Nie lubię się wykłócać, lubię twórczy spór. I wcale nie zależy mi na tym, żeby wyszło na moje. Często mówię: słuchajcie, nie zgadzam się, ale przekonajcie mnie, być może nie mam racji. Lecz bywa i tak, że reżyser traktuje mnie jak kawałek mięsa, który wypełni jego wyobrażenie o postaci.
ŁM: Jak znosisz takie sytuacje?
DS: Walczę, ale kiedy orientuję się, że jestem „niewidzialna”, zazwyczaj odpuszczam i staram się, na ile pozwala sytuacja, z sensem i godnością dopłynąć do mety. Ale z reguły do tej wody, po raz kolejny, już nie wchodzę…
ŁM: A co czułaś, pracując w teatrze z Kleczewską nad „Fedrą”? Niewiele aktorek z twoją pozycją zdecydowałoby się na taką odwagę.
DS: To była jedna z najważniejszych przygód w moim zawodowym życiu. „Fedra” zbiera krańcowo różne oceny, po spektaklu przychodzą do nas ludzie ze łzami w oczach, a inni są oburzeni i zniesmaczeni. W tym wyjątkowym przypadku wszystkie opinie nie mają dla mnie tak wielkiego znaczenia jak zazwyczaj. Wiem, ile dowiedziałam się o sobie; wiem, jak wiele się we mnie zmieniło; wiem, ile dzięki tej pracy zyskałam na przyszłość. Dzisiaj nie wyobrażam sobie, że mogł oby zabraknąć tego ogniwa w moim zawodowym łańcuchu.
ŁM: Nawet kiedy mówisz o trudnych sprawach, jesteś uśmiechnięta, dowcipna i zdystansowana. Tymczasem kino przez wiele lat traktowało cię wyłącznie w kategoriach cierpiącej ikony.
DS: To prawda. Kiedy pojawiła się propozycja zagrania w filmie „Nigdy w życiu!”, usłyszałam, że nie chcą zaprosić mnie nawet na zdjęcia próbne, bo nie nadaję się do tej roli – jestem zbyt dramatyczna. Uêwiadomiłam sobie wówczas, że oto właśnie siedzę w szufladzie z napisem „artystka głęboko dramatyczna”. Ten film pojawił się w odpowiednim momencie, żeby z niej wyskoczyć.
ŁM: „Nigdy w życiu!”, niezależnie od pierwszych, bardzo krytycznych ocen, dzisiaj – z perspektywy kolejnych półromantycznych półproduktów – wydaje się filmem co najmniej udanym, a w twoim przypadku odkrył dla nas Stenkę-aktorkę o wyrazistym temperamencie komediowym.
DS: Film oberwał od krytyki, a mnie żałowano i radzono, żebym już, nomen omen, nigdy w życiu nie podejmowała, tak zgubnych dla mnie w skutkach, decyzji. Pisano, że szkoda mnie na podobne śmichy- chichy. Natomiast ja uważam, zwłaszcza teraz, po latach, że był to bardzo ważny moment w moim życiu zawodowym.
ŁM: W „Idealnym facecie dla mojej dziewczyny” Tomasza Koneckiego i Andrzeja Saramonowicza znowu byłaś charakterystyczna.
DS: Ucieszyła mnie ta propozycja, ponieważ po pierwsze, jestem fanką poczucia humoru Saramonowicza, po drugie, mimo że moja rola w „Lejdis” była mikronowa, miałam w ręku scenariusz i mogłam się przekonać, do jakiego stopnia słowo w nim zapisane zostało zrealizowane. Myślę tu przede wszystkim o dialogach. Zazwyczaj dialogi powstają na planie, bo te, które zostały zapisane w scenariuszu, traktowane są jako punkt wyjścia. Tymczasem u Saramonowicza nie możesz, nie powinieneś zmieniać nic. Niezależnie od tego, czy ktoś akceptuje jego robotę, czy nie – Saramonowicz jest gościem, który nie tylko wie, co pisze, ale także – jak pisze. Z kolei Konecki zna dobrze efekt, który chce uzyskać. Powiedziałam mu któregoś dnia, kiedy nie byłam pewna, czy słusznie upiera się przy swoim: „Bierzesz mnie na sumienie, ale mam do ciebie całkowite zaufanie”.
ŁM: Z jednej strony bliźniaczki – Teresa i Maria w „Idealnym facecie”, z drugiej – drastyczna Fedra w Teatrze Narodowym i posągowa generałowa Róża w „Katyniu” Wajdy. Ciągle wyskakujesz z różnych szufladek, nie pozwalasz się zafiksować w żadnym gatunku, zamykać w jednym tylko profilu ról.
DS: Gdybym mogła wybierać, pewnie ciągle decydowa- łabym się na rozmaite gatunki, style, charaktery. żeby poszerzać horyzonty. Niestety, jestem zależna od tego, co na mnie spada. Podejrzewam, że gdyby nie „Nigdy w życiu!”, nie obsadzono by mnie w komedii, bez spektakli Warlikowskiego i Jarzyny nie szukałaby mnie Maja Kleczewska. W tej profesji chyba wszystko tak się ze sobą plecie. Zespół naczyń połączonych.
ŁM: Przed naszą rozmową przestudiowałem twoją filmografię. Jest imponująca – zagrałaś w 43 filmach i serialach, ale pozostaje przecież ogromny niedosyt, bo, moim zdaniem, najważniejszą rolę stworzyłaś na początku kariery. W telewizji, nie w kinie. Myślę, oczywiście, o Marii Jurewiczowej w „Bożej podszewce” Izabelli Cywińskiej z 1997 roku.
DS: Zgadzam się w całej rozciągłości. Jeżeli czasami jestem przymuszana przez dziennikarzy do zrobienia zawodowego rachunku sumienia, zawsze wychodzi na to, że – jeśli chodzi o robotę filmową – najważniejsza była „Boża podszewka”. Pracę nad tym serialem wspominam jak fascynującą bajkę. Na planie „Bożej podszewki” wydarzył się cud prawdziwej, pięknej roboty. Pamiętam aktorów, którzy pojawiali się na planie tylko na jeden dzień i nie chcieli już wyjeżdżać. Wykreowany przez Cywińską świat wszedł w nasz krwiobieg. Coś zresztą z tamtej przygody zostało w nas do dzisiaj. Na przykład ja i Graboś (Andrzej Grabowski – przyp. ¸M) nadal jesteśmy małżeństwem. Nie ma spotkania, żebym nie usłyszała od niego tego charakterystycznego: „Maryniaaa”… Z pozostałą częścią „podszewkowej” brygady jest podobnie. Bardzo długo traktowałam ich wszystkich jak dzieci. To były moje córeczki i moi synkowie. Karolina Gruszka jest moją wnuczką. Romek Gancarczyk na zawsze już zostanie moim ukochanym pierworodnym. Poszło to nawet dalej –
jego żona, Ania Radwan, mówi do mnie „teściowo” ( śmiech). I nie chodzi tutaj o nasze role, tylko o ludzką bliskość, która rodzi się w sytuacjach wyjątkowych.
ŁM: Często odmawiasz propozycji filmowych?
DS: Rzadko. Bo rzadko się pojawiają. I będzie ich coraz mniej.
ŁM: Dlaczego tak uważasz?
DS: Obserwuję i wyciągam wnioski.
ŁM: ?
DS: Jestem aktorem płci żeńskiej. To podgatunek aktora skazany na krótszy żywot. Powtarzam to już do znudzenia, że w zawodzie wolałabym być facetem, w każdym razie chciałabym funkcjonować na prawach faceta. Ale przecież nie rwę włosów z głowy, tylko spokojnie czekam. A nuż któregoś dnia trafi do moich rąk scenariusz ciekawej historii kobiety dojrzałej?
ŁM: Z kim chciałabyś pracować?
DS: W teatrze na pewno chciałabym się spotkać z Lupą. Robiłam, przed laty, zastępstwo za Olę Konieczną – Penelopę w jego „Powrocie Odysa”. Miałam z nim tylko dwie próby i... połknęłam bakcyla. Z tym człowiekiem wejdę w każdy projekt, bez chwili zastanowienia.
ŁM: A w kinie?
DS: W kinie, na przykład, nie doszło do mojej pracy z Wojtkiem Smarzowskim, czego bardzo żałuję. Spotkaliśmy się na chwilę, na wzajemne obwąchiwanie – Wojtek chciał mnie zderzyć przed kamerą z wybranymi przez siebie do filmu aktorami, miał ochotę sprawdzić, czy mogę zagrać jedną z ról, choć fizycznie nie odpowiadałam jego wyobrażeniom. Zdecydował na tak, ale los chciał inaczej – zdjęcia nie mogły się odbyć w pierwszym terminie, a kiedy projekt nagle powrócił, ja tkwiłam już po uszy w jakiejś pracy w teatrze. Ale to krótkie spotkanie wspominam jako kawałek fajnej roboty. Takiej, jaką lubię; na jaką nie żal mi życia.
ŁM: Konsekwentnie, niemal przy każdej okazji, podkreślasz swój wiejski rodowód. Izabella Cywińska w rozmowie na twój temat ujęła to tak: „Będąc piękną wspaniałą damą, Danka nadal jest tą samą Kaszubką z Gowidlina. Także dzięki temu na scenie potrafi być okrutna, emocjonalna i – przede wszystkim – biologiczna”.
DS: Hmm… ładnie powiedziane. Swój zawijas jednak przeszłam. Kiedy wyjechałam z mojej wioski, na każdym kroku czułam się jak uboga krewna. Taki wsiun. Wydawało mi się, że nie pasuję, jestem nie ą propos tego wspaniałego świata – gdzieś z tyłu, w oślej ławie, na szarym końcu peletonu, a winne temu jest przede wszystkim moje pochodzenie. W końcu udało mi się ten etap przekroczyć. Zrozumiał am, że zanim cokolwiek zbuduję, czy to w życiu prywatnym, czy w zawodowym, potrzebuję fundamentu, mocnego kręgosłupa. Moje korzenie są moim fundamentem, kręgosłupem, trampoliną...
ŁM: Aktorzy, na użytek wywiadów, często się krygują. Starają się wypaść lepiej, mądrzej, efektowniej…
DS: Ze strachu przed brakiem akceptacji. Nie tylko aktorzy przecież, ale w tym fachu jest to pewnie silniej odczuwane, bo całe nasze życie zawodowe wisi na włosku akceptacji.
ŁM: Zastanawiasz się, kim byś była, gdybyś została w Gowidlinie?
DS: Nauczycielką. Byłabym nauczycielką w Gowidlinie albo okolicach.
ŁM: Żałujesz czasami swoich wyborów?
DS: Wiesz, nawet jeśli czasami na pierwszy rzut oka wydaje mi się, że wykonałam zły ruch, wierzę, że intuicja pchnęła mnie w tę właśnie stronę w jakimś celu. Nauczyłam się doszukiwać głębszego sensu w tych wszystkich, na pozór złych, posunięciach.
ŁM: Zgoda na siebie?
DS: Zgoda na własne wady, niedoskonałości, upływ czasu i wszystko to, z czym nie chcielibyśmy być łączeni w żaden sposób, a przed czym uciec możemy jedynie w pozory. Ostatnio odbyłam kilka rozmów z moimi równolatkami na temat przyznawania się do wieku. Otóż okazuje się, że istnieje dość poważny problem – ktoś nam wmówił, że nie mamy prawa znaleźć się w pewnym wieku, a jeżeli już los zapędzi nas w te rejony, należy udawać przed całym światem, że nas tam nie ma. Nie pojmuj ę tego. To tak, jakbym udawała, że nie nazywam się Danuta Stenka, nie pochodzę z Gowidlina, moja mama nie ma na imię Agata, a ja przecież nie mogłam urodzić się w ’61 roku poprzedniego wieku! Mój wiek jest częścią mnie i tylko mając tyle lat, ile mam, jestem tą osobą, którą jestem…
ŁM: Bo wiek wydaje się nie mieć, w twoim przypadku, żadnego znaczenia. Nawet bez makijażu wyglądasz pięknie, dziewczęco.
DS: Niechże cię Pan Bóg wynagrodzi za te miłe słowa! Nie ma co ukrywać, że upływający czas dokonuje spustoszeń, choć, jeśli mu na to pozwolić, potrafi i nieźle obdarować. Popatrz na panią Danusię Szaflarską – ani nie ukrywa swojego wieku, ani jej wiek nie zaćmił iskier w oku i nie odebrał radości, energii i młodego ducha.
ŁM: I mówi to wszystko Danuta Stenka, która w opinii prasy kobiecej uważana jest za wzorcową kobietę luksusową i jak nikt inny może doradzić, w jakiej kreacji w tym sezonie wybrać się na bal…
DS: Macie ze mną problem. Nie chodzę na bale, w sylwestra spotykam się z przyjaciółmi, poza tym nie jestem niewolniczką mody. Ciuchy dla siebie kupuję zwykle przy okazji – najczęściej robiąc prezenty dla dzieci. Mam natomiast fioła na punkcie rozmaitych skorup – filiżanek, czajniczków, kieliszków, talerzy... Są poutykane po całym domu i cierpliwie czekają na koniec remontu. Czy wiesz, co przywiozłam sobie z Paryża? Żadnej kreacji, tylko szklany samowar. Z wyprodukowanych 27 sztuk, mam numer 2! Wypatrzyłam ten egzemplarz podczas jednego z wyjazdów teatralnych, ale uznałam, że mnie na to nie stać. Pół roku później pojechaliśmy z kolejnym spektaklem do Paryża. Zaprosił nas inny teatr, mieszkaliśmy w innym miejscu, ale ja już wiedziałam, że pierwsze, co zrobię, to odnajdę ten sklep z samowarem. I znalazłam. No, ale skorup na siebie przecież nie założę.
ŁM: Dlaczego? Znowu byłabyś najodważniejsza.
DS: W takim razie jeszcze to przemyślę.