"Duże złe wilki": Czerwony Kapturek z wyrwanymi paznokciami
*Quentin Tarantino reżyserem jest wybitnym, ale gust filmowy ma nierówny, rzec można - eklektyczny. Swoim nazwiskiem podpisuje dzieła wątpliwe, jak głupawy "Hostel" Eliego Rotha. Zaś na liście ulubionych filmów umieścił nieudany "Dogville" Larsa von Triera czy bełkotliwy "Czerwony stan" Kevina Smitha.*
W sporządzanych co roku rankingach Tarantino przekonywał do obrazów tak miałkich jak "Wrota do piekieł" Sama Raimiego, "Star Trek" J. J. Abramsa, "Wybuchowa para" Jamesa Mangolda a nawet, ostatnio, fatalnego "Jeźdźca znikąd" Gore'a Verbinskiego. Nie należy więc autorowi "Wściekłych psów" ufać w ciemno. Zdarza mu się jednak polecać prawdziwe perełki. To dzięki jego nazwisku uwaga zachodniego widza skierowała się choćby w stronę świetnego "Oldboya" Chan-wook Parka czy niesłusznie zapomnianego "The Host. Potwór" Joon-ho Bonga. Tym razem wzrok mistrza padł na kinematografię bliskowschodnią. I wyłowił "Duże złe wilki" izraelskich filmowców Aharona Keshalesego i Navota Papushado. Słusznie. Bo to doskonały film.
Film rozpoczyna się dość groteskowo - od nieudanej sceny brutalnego przesłuchania, zakończonego naganą od przełożonego, odwiezieniem podejrzanego do domu, niezdarnymi przeprosinami i szybką zbiórką na nowy rower (stary zepsuli policjanci) - i już do końca nie będzie wiadomo, czy mamy do czynienia z makabryczną komedią, czy może z przytłaczającym thrillerem psychologicznym doprawionym szczyptą humoru. Keshales i Papashado sięgają bowiem po najcięższy z możliwych tematów, zbrodnię pedofilską i zemstę zrozpaczonego ojca ofiary, ale, miast nakręcić depresyjnego snuja w stylu "Rzeki tajemnic" Clintona Eastwooda, rozbrajają dramat poczciwą normalnością. Krwawe sceny tortur przerywane są tu telefonami od nadopiekuńczej mamusi, a jednego z oprawców gubi łakomstwo. Warto zapewnić tylko, że nie jest to z pewnością kino polityczne. Stereotypowe przekonanie, iż produkcja nakręcona w Izraelu powinna w jakimś stopniu komentować konflikt żydowsko-arabski zostało tu cudownie wyśmiane.
Tytułowymi "Dużymi złymi wilkami" są trzej mężczyźni - zdawałoby się dobrotliwi i przeciętni, a jednak zdolni do czynów niezwykle okrutnych. Pierwszego (granego przez Rotema Keinana) policja podejrzewa o dokonanie kilku bardzo brutalnych gwałtów i morderstw. Ofiarami zboczeńca są dziewczynki, które nie tylko gwałci, ale i torturuje, a następnie dekapituje. Drugi (Lior Ashkenazi) to skłonny do przemocy, nadpobudliwy policjant. Wykolei on śledztwo i, pośrednio, sprowokuje kolejną tragedię. Chcąc naprawić co zepsuł, nie zacznie oczywiście przestrzegać reguł, tylko jeszcze zuchwalej je łamać. Trzecim (Tzahi Grad) jest ojciec ofiary. Zaskakująco opanowany bierze sprawiedliwość we własne ręce, więzi dwóch pozostałych i przystępuje do makabrycznego przesłuchania. Chce się dowiedzieć, gdzie domniemany morderca zakopał głowę jego córki.
Keshales i Papashado cały czas podkreślają baśniowość tej historii. W rozmowach pomiędzy bohaterami padają aluzje do znanych bajek, a w jednej ze scen wprost opowiada się makabryczną historię seryjnego mordercy i gwałciciela, jakby to była przypowiastka dla dzieci. Efekt ten pogłębiają nasycone barwami zdjęcia i wykorzystywany kilka razy efekt slow-motion. Umowność kłóci się jednak z resztą filmu - "Duże złe wilki" to obraz boleśnie realistyczny, którego twórcy zmuszają widza, by przyglądał się najbardziej brutalnym torturom. Wewnętrzna sprzeczność "Dużych złych wilków" buduje napięcie i hipnotyzuje. Zafascynowany widz nie jest pewien, co w zasadzie ogląda. Z przedstawianą na ekranie historią czuje się niekomfortowo (wszak mowa w niej o gwałconych dzieciach, a tortury nie są wcale potępiane), ale jednocześnie musi poznać jej rozwiązanie. Trzeba wiele filmowej klasy, by uzyskać taki efekt nie popadając w makabrę i śmieszność. Keshalesowi i Papashado się udaje.
Sztuczka nie powiodłaby się jednak, gdyby nie aktorzy. To na ich barkach spoczął największy ciężar, to oni dźwigają cały dramatyzm. Ich postacie to przerażający przeciętniacy. Tak pospolici, jak pospolici mogą być tylko nauczyciele, policjanci czy przedsiębiorcy. Widząc , do czego są zdolni ludzie o tak "typowym" wyglądzie, sami zaczynamy zadawać sobie pytania, jak postąpilibyśmy w ich sytuacji. Czy to możliwe, żeby ci sympatyczni panowie byli wilkami, którymi straszy się małe dzieci? W finale obrazu Keshalesa i Papashado nie ma klasycznego zwrotu akcji, cudownego olśnienia, ani genialnego rozwiązania. Jest za to poczucie niedosytu i sporo trudnych pytań pozostawionych bez odpowiedzi.
Wydanie DVD: jedynymi dodatkami na płycie są zapowiedzi kilku filmów.