Elektryczne pelikany, czyli jak hartowały się efekty specjalne w polskich filmach
Zanim Tomasz Bagiński został nominowany do Oscara, Platige Image i Human Ark wypłynęły na szerokie wody, a pod Krakowem powstało ultranowoczesne Alvernia Studios, polscy filmowcy chcący pokazać efekty specjalne, musieli radzić sobie sami. CGI albo nie istniało, albo dopiero raczkowało. Były za to guma, styropian, pianka do uszczelniania lodówek oraz ogromne pokłady entuzjazmu i wyobraźni.
10.03.2017 | aktual.: 16.03.2022 14:52
Oglądając polskie horrory czy filmy fantastyczne sprzed lat nietrudno zdobyć się na drwiący komentarz. Że sztuczne, że mało sugestywne, że w końcu za bardzo przypominające pomysły i rozwiązania podpatrzone na zachodzie. Jednak nie wolno zapominać, że kino gatunkowe nigdy nie miało w Polsce ani tradycji, ani praktycznie racji bytu. Mimo to ludzie pokroju Marka Piestraka, Waldemara Pokromskiego czy wybitnie niedocenionego Janusza Króla nie dawali za wygraną. Wbrew środowisku i krytykom nie bali się tworzyć własnych filmów, pełnych fantastycznych, często przerażających stworzeń. Dziś chcemy je wam przypomnieć.
„Biały smok”, reż. Jerzy Domaradzki i Janusz Morgenstern, 1986
Pierwsza polsko-amerykańska produkcja filmowa nakręcona po II wojnie światowej. Twórcom udało się nakłonić do współpracy uznane hollywoodzkie gwiazdy - Dee Wallace Stone ( „E.T.”) oraz Christophera Lloyda ( „Powrót do przyszłości”).
Niekwestionowaną gwiazdą filmu był tytułowy smok zaprojektowany i wykonany przez Janusza Króla – czołowego polskiego specjalistę od efektów specjalnych.
Dwumetrowa makieta smoka została stworzona od podstaw w jego wrocławskiej pracowni.
- Smok miał być zrealizowany w technologii hollywoodzkiej, cały z lateksu, na aluminiowym szkielecie. Jednak z powodu naglącego czasu i budżetowych ograniczeń szybko o tym zapomniałem. Jedyny zaawansowany element, na jaki sobie pozwoliłem, to łeb wykonany z lateksu i poliuretanów, którym sterowałem radiowo – tłumaczy filmowiec.
Ostatecznie do budowy smoka użyto najlepszych dostępnych materiałów, m.in miękkiego poliuretanu wzmacnianego tkaniną, a wnętrze naszpikowano elektroniką. Król, entuzjasta tradycyjnych metod animacji, zdecydował, że smok będzie poruszany przez dwóch operatorów znajdujących się w jego wnętrzu. Jednym z nich był rosły kaskader Ryszard Francman.
„Jajo”, reż. Konrad Szołajski, 1984
Nakręcone w 1984 roku „Jajo”, drugi film w dorobku reżysera „Operacji koza”, to niekwestionowany ewenement w skali polskiego kina gatunkowego. Inspirowany powieścią Michaiła Bułhakowa 45-minutowy metraż opowiada o potworze wykluwającym się z jaja odnalezionego w Andach.
Stwór z filmu Konrada Szołajskiego to humanoidalna krzyżówka pteranodona i jaszczura, która w szale morduje pracowników laboratorium. Wielkie ptaszysko, rodem z klasycznych amerykańskich produkcji grozy, to jedyne tego typu monstrum, jakie kiedykolwiek pojawiło się na polskim ekranie.
W jednym z wywiadów Szołajski przyznał, że w latach 80. reżyserzy chcący realizować niekonwencjonalne projekty, artystycznie odbiegające od pospolitych produkcji, byli skazani na niekończące się problemy i brak akceptacji środowiska. Tak było również w przypadku „Jaja”, którego twórcy dysponowali środkami wystarczającymi jedynie na kilkanaście dni zdjęciowych.
"O dwóch takich, co ukradli księżyc”, reż. Jan Batory, 1962
Ekranizacje prozy J.R.R. Tolkiena nie były pierwszymi filmami, w których pojawiły się wściekłe, gadatliwe drzewa. Zanim długowieczni Entowie przypuścili atak na Isengard, 40 lat wcześniej ich gumowy, topornie animowany przodek prawił morały przyszłemu prezydentowi i premierowi RP. Ten blisko dwumetrowy groteskowy stwór pojawia się w kultowej ekranizacji powieści Kornela Makuszyńskiego.
W jednej ze scen gadające drzewo próbuje uświadomić Jackowi i Plackowi, że kradzież chleba i ucieczka z domu były czynami na wskroś karygodnymi. Kiedy reprymenda nie skutkuje, stwór rzuca pogardliwie: „Ty podły chłopaku, rodzice modlili się za was!”, po czym „puszcza się” w pogoń za bohaterami.
Autorem scenografii do filmu był ojciec Małgorzaty Potockiej. Po latach aktorka zdradziła pewną anegdotę z planu.
"Klątwa Doliny Węży", reż. Marek Piestrak, 1987
„Cudze chwalicie, swego nie znacie” – takimi słowy trzeba skwitować utyskiwania tych, którzy narzekają na brak kultowych produkcji w polskim kinie. Otóż film Marka Piestraka to dzieło na miarę Rogera Cormana czy szalonych twórców włoskiego kina klasy B, pokroju Antonio Margheritiego czy Umberto Lenziego.
Piestrak, jako jedyny polski twórca, poważył się na stworzenie obrazu w iście amerykańskim stylu, w czasach, kiedy nie wypadało robić innych filmów niż dramaty egzystencjalne o rozterkach pracowników naukowych lub górników. W polsko-radzieckiej odpowiedzi na Kino Nowej Przygody pojawiają się dwie słynne kreatury, obie autorstwa niezawodnego Janusza Króla.
Pierwsza to „trzeci Khuman”, wielkie wężopodobne monstrum, czyhające na bohaterów w zakazanej świątyni. Choć w jednym z wywiadów Piestrak narzekał, że „W grocie miał być potwór – ruchliwy i oślizgły. Okazał się sztywną makietą, która się w ogóle nie ruszała.”, to patrząc przez pryzmat problemów, jakie piętrzyły się planie produkcji, efekt końcowy okazał się całkiem niezły. Oczywiście w swojej kategorii.
Drugi wytwór wyobraźni Króla to Martin Breecher, dyrektor tajemniczej organizacji, który w wyniku zakażenia kosmiczną substancją zamienia się w mamroczącego cyklopa-mutanta. Efekt odrażającej metamorfozy został uzyskany za pomocą tradycyjnych zdjęć poklatkowych. Na twarz Igora Przegrodzkiego nałożono kolejne warstwy charakteryzacji, upodabniając go do monstrum rodem z najpodlejszych filmów grindhouse.
Dziś „Klątwa” uważana jest za film kultowy, kuriozalny lub w skrajnych przypadkach po prostu nieudany. Jednak ćwierć wieku temu widzowie bloku wschodniego walili na pokazy drzwiami i oknami. Dość powiedzieć, że w samym ZSRR film z Ewą Sałacką i Krzysztofem Kolbergerem obejrzało 25 mln ludzi.
„Wilczyca”, reż. Marek Piestrak, 1983
Dreszczowiec romantyczny, rozgrywający się tuż po powstaniu styczniowym, to jeden z nielicznych przedstawicieli polskiego kina grozy. I, co należy również podkreślić, bardzo popularny – w samej Polsce obejrzało go w momencie premiery 2 mln widzów.
W filmie, nazywanym niekiedy „polskim Hammerem” (od brytyjskiej wytwórni Hammer specjalizującej się w gotyckich filmach grozy), Marek Piestrak zdecydował się wykorzystać postać kobiety-upiora, której jednak bliżej do zombie z włoskich filmów gore niż, jak sugeruje tytuł, wilkołaka.
Za charakteryzację w „Wilczycy” odpowiedzialne były Alicja Kozłowska i Maria Kolasa. Efekt, mimo upływu lat, w dalszym ciągu jest intrygujący, podobnie jak sam film, odkrywany na nowo przez kolejne pokolenia, niezrażone drwiącymi recenzjami krytyki.
„Powrót wilczycy”, reż. Marek Piestrak, 1990
W nakręconej siedem lat po „Wilczycy” kontynuacji opowieści o klątwie zdeprawowanej Maryny, Marek Pietrak postanowił pójść o krok dalej. W odróżnieniu od części pierwszej, która operowała mało dosłownymi środkami wyrazu, stawiając na niedomówienie i atmosferę grozy, sequelowi bliżej do szalonych obrazów rodem ze stajni kultowej wytwórni New Word Picture.
Przypominającego słowiańską strzygę upiora zamieniono na rasowego, bujnie owłosionego wilkołaka z prawdziwego zdarzenia. Projektem kostiumu monstrum zajął się Waldemar Pokromski, jeden z najbardziej cenionych ludzi w branży, którego pracę mogliście podziwiać oglądając m.in. „Pianistę”.
W pracach nad charakteryzacją wcielających się w wilkołaka aktorek Pokromskiemu pomagał inny uznany specjalista, Dariusz Krysiak (m.in. „Dzień świra” i „Róża”). W filmie możemy zobaczyć zarówno w pełni owłosioną kreaturę jak i samą jej metamorfozę. Oczywiście daleko jej do słynnych scen z „Amerykańskiego wilkołaka w Londynie” (reż. John Landis, 1981) czy „Skowytu” (reż. Joe Dante, 1981), jednak patrząc na skromne możliwości, jakimi dysponowali Polacy, efekty ich wysiłków i tak są godne podziwu.
„Synteza”, reż. Maciej Wojtyszko, 1983
Maciejowi Wojtyszce zawdzięczamy nie tylko kultową książkę „Bromba i inni”. Dzięki wyobraźni prozaika i reżysera, polska kinematografia zyskała niecodzienną scenę. W „Syntezie”, opartej na powieści o tym samym tytule, po raz pierwszy i na razie ostatni można zobaczyć jedyną w historii rodzimego kina walkę robotów.
Mimo że obraz został nakręcony na początku lat 80. roboty niczym nie przypominają cybernetycznych machin śmierci znanych z m.in. z „THX 1138” (reż. George Lucas, 1971) czy „Saturna 3” (reż. Stanley Donen, John Barry, 1980). Twórcy postawili na klasyczny wygląd, nawiązujący do filmów science fiction z lat 50., w rodzaju słynnej „Zakazanej planety” (reż. Fred M. Wilcox, 1956).
„Pan Kleks w kosmosie”, reż. Krzysztof Gradowski, 1988
Trzeci film fabularny opowiadający o perypetiach Ambrożego Kleksa to bez wątpienia jedna z najbardziej szalonych, a przy tym najodważniejszych prób przeszczepienia na nasz grunt produkcji science fiction w stylu „Gwiezdnych wojen”.
Twórcy postawili na charakterystyczną dla space opery różnorodność ras, na które co rusz natykają się główni bohaterowie. Najbardziej znanym stworem jest oczywiście „wróg ponuraków, przyjaciel ptaków”, czyli zalotny Melo-Śmiacz. Jego pluszowy kostium został zaprojektowany przez samego reżysera. Głosu pokracznemu bohaterowi użyczył z kolei sam Mieczysław Gajda.
Do historii przeszły również roboty (m.in. Silver), na które natyka się Groszek podczas poszukiwań Pana Kleksa. Ich zaprojektowanie zlecono Januszowi Królowi, który podjął się również stworzenia tajemniczych potworów próbujących zabić komandora Maksa Bensona i przejąć szkatułę w kształcie chińskiej pagody.
W filmie pojawiają się także fatalnie ucharakteryzowane ptakopodobne Papingi z planety Mango, postrachy z dżungli, w której urzędował Melo-Śmiacz, oraz międzygalaktyczne kreatury z labiryntu Wielkiego Elektronika. Te ostatnie pacynki zostały z kolei zaprojektowane przez Aleksandra Soroczyńskiego i niestety są najsłabszym punktem całego filmu.
"Przyjaciel wesołego diabła”, reż. Jerzy Łukaszewicz, 1986
Tytułowy bohater niejednemu dzieciakowi wychowanemu w latach 80. spędzał sen z powiek.Trudno się dziwić – kostium Piszczałki był bez wątpienia najbardziej sugestywną charakteryzacją zaprojektowaną na potrzeby polskiego filmu.
Mimo że bohater obu produkcji Jerzego Łukaszewicza jest w gruncie rzeczy łagodnie usposobionym safandułą to kostium Piszczałki nie daje tego tak jasno do zrozumienia. Włochato-lateksowy kombinezon, noszony przez Piotra Dziamarskiego („Przyjaciel wesołego diabła”) i Franciszka Ćwirkę (”Bliskie spotkania z wesołym diabłem”) przywołuje na myśl najgorsze monstra z filmów grozy.
Podobnie jak w przypadku kostiumu wykorzystanego w „Powrocie wilczycy” za projekt plastyczny i wykonanie odpowiadał Waldermar Pokromski, którego pomysłowość została zresztą doceniona na 10. Ogólnopolskim Festiwalu Filmów Widowisk Telewizyjnych dla Dzieci i Młodzieży, gdzie otrzymał nagrodę za efekty specjalne.
"Wiedźmin", reż. Marek Brodzki, 2001
Współcześni widzowie są coraz bardziej wybredni i wymagający. Trudno się więc dziwić, że twórcy za wszelką cenę starają się im dogodzić, rezygnując z klasycznych form wyrazu na rzecz efektów wygenerowanych komputerowo. Taki kierunek obrali również filmowcy odpowiedzialni za ekranizację „Wiedźmina”, gdzie zdecydowano się na wymieszanie dwóch technik FX. Niestety, finał tych starań znamy chyba wszyscy i bynajmniej nie jest on powodem do szczególnej dumy.
O ile na „gumową” charakteryzację można przymknąć jeszcze oko, to efekty komputerowe, za które odpowiadało gdańskie studio ArtPN, okazały się paradoksalnie miej udane niż te znane z filmów Piestraka. Co gorsze, powstawały one ponad rok. Mowa tu o wygenerowanym cyfrowo smoku, rodem z gry komputerowej na przedpotopowe konsole.
Dlaczego wyszło, jak wyszło? Paweł Nurowski, szef ArtPN i reżyser efektów w filmie, w wywiadzie dla „Przeglądu”, tak tłumaczył się ze swojej porażki:
A może trzeba było po prostu zaangażować Janusza Króla?