Godard nareszcie wydany
Jean-Luc Godard jest częścią jednej z najbardziej urzekających opowieści w historii kinematografii. Każdy, kto kiedykolwiek pasjonował się kinem, marzył, aby przeżyć taką przygodę. Proszę przez chwilę użyć swojej wyobraźni. Lata pięćdziesiąte, siódma dzielnica Paryża. Z mitycznego kina La Pagode, gdzie swoje pierwsze filmy pokazywali Jean Renoir, Luis Buñuel czy Jean Cocteau, wychodzi grupka mężczyzn. Młodych, zuchwałych i o kinie wiedzących wszystko. Zamiast rozejść się do swoich paryskich dziupli, będą włóczyć się po kolejnych dzielnicach Paryża i dyskutując o moralności ujęcia, dotrwają do pierwszych, porannych seansów. Kino jest dla nich wszystkim. To dzięki niemu poznawali świat, kiedy Marszałek Petain, kolaborując z Niemcami podczas drugiej wojny światowej, stworzył dla nich bezpieczną, ale i bardzo zamkniętą rzeczywistość. Właśnie kino stało się dla nich spełnieniem niemożliwej podróży, pierwszą miłością, inicjacją w dorosłość. Dla wielu z nich sale kinowe zastąpiły tradycyjną edukację. A kiedy
przyszedł młodzieńczy bunt, jego główna siła rażenia skierowała się w stronę skostniałego kina francuskiego i opasłych producentów strzegących bram wytwórni filmowych. Tak narodziła się nowa francuska krytyka, tak narodził się krytyczno-filmowy język i kilka charakterystycznych elementów kultury filmowej, jak gwiazdki, przyznawane przez recenzentów. W ciągu kilku lat grupa się umocniła, ich język wyostrzył, aż w końcu przyszedł moment kulminacyjny i cała ekipa znalazła się po drugiej stronie barykady. Krytycy stali się reżyserami. Nastąpił wielki przełom, za który odpowiedzialni byli Françosi Truffaut, Jacques Rivette, Claude Chabrol, Eric Rhomer i wielu innych. W tej grupie Jean-Luc Godard był buntownikiem wobec wszystkich buntowników. Wystarczy wspomnieć „Do utraty tchu”, debiut Godarda z 1959 roku, aby mieć choć zarys sylwetki reżysera. Parodystyczny scenariusz amerykańskiego kina sensacji zajął ledwie kilka stron tekstu. Brakujące fragmenty wypełniała improwizacja i spontaniczne pomysły reżysera, dialogi
pisane były na kolanie tuż przed kręceniem każdej ze scen. Obrazem zajął się nie profesjonalny operator, a fotograf-reportażysta, który zarejestrował cały film na taśmie fotograficznej. Mimo że na łamach prasy Godard tryskał erudycją w dziedzinie klasycznego montażu, to w swoim debiucie pogwałcił wszelkie podstawowe zasady. I na pierwszym filmie się nie skończyło. W każdym następnym reżyser rozwijał niecodzienne praktyki, tworząc osobiste eseje. Raz majstrował wirujące kolaże, gdzie głosy z offu, wmontowane afisze oraz zwroty aktorów prosto do kamery ozdabiały nagłe zmiany akcji i gatunkowe wojaże. Innym razem poważniej mierzył się tematem. Jednak zawsze pozostawał twórcą zupełnie wolnym. Nie zrzeszonym, nie sformatowanym, nie poskromionym. Tacy też byli jego bohaterowie. Nie wiem, czy narodził się w kinie reżyser, który miałby większą obsesję na punkcie wolności. I ten fakt stanowi pewien klucz do twórczości tego reżysera. Godardowska forma jest zawsze lustrzanym odbiciem dla treści podejmującej w
większości filmów temat wolności. A zarówno w treści, jak i w formie objawia się osobowość artysty. Godard jest najbardziej skrajną realizacją postulatu polityki autorskiej, o którą tak zaciekle walczyła Nowa Francuska Fala. I nareszcie, po wstydliwych latach oficjalnej nieobecności Godarda na naszym rynku pojawia się kolekcja jego siedmiu filmów. Rozumiem, że być może z wiekiem filmy Godarda nie mają w sobie już tyle świeżości. Reżyser, którego od początku charakteryzowała ogromna swoboda, absurdalne poczucie humoru i lekkość, nieco już spoważniał i nie ma tyle wigoru, co dawniej. Ale to wciąż reżyser, który swoją twórczością inspirował wszystkie ruchy filmowe lat 60-tych. Dlaczego więc, kiedy w końcu pojawia się box filmów tak ważnej postaci, to z trudem można powiedzieć o nim box? Kolekcja bardziej przypomina pierwszą pomoc małego majsterkowicza, niż wydanie kolekcjonerskie jednej z legend kina. Album ma formę kartonowej rozkładówki, której skrzydełka odlecą zanim dojdzie się do ostatniego filmu. To
trochę smutne, kiedy przypominam sobie wspaniałe skrzynie obfitości Begmana czy Woodego Allena. A z drugiej strony chce się powiedzieć: nic nowego. Godard pośród szanownych kolegów filmowców zawsze był traktowany trochę jak szaleniec. Mimo, że liczba siedem ze swoją symboliką pełni powinna współgrać z pewnego rodzaju kultem, którym obdarzano Godarda w latach sześćdziesiątych, to odczuwam pewien niedosyt. Chętnie zobaczyłabym w kolekcji interesującą „Pogardę” z Brigitte Bardot z 1963 roku czy „Imię: Carmen” nagrodzone Złotym Lwem w Wenecji w 1985. Ale przełknijmy czarę goryczy. Zaakceptujmy dzielnie wszelkie niesprawiedliwości i niedogodności. Pomyślmy o tym, że aby udać się na spotkanie z Godardem, nie musimy już zatapiać się w morzu internetowych łączy.