Gosia Dobrowolska: ''Nie wróciłam, bo nie miałam pieniędzy na bilet''
Wielu polskich aktorów emigruje za granicę w poszukiwaniu lepszego życia, ale większość z nich wraca do kraju na tarczy. Większość, ale nie wszyscy. Małgorzata Dobrowolska, świętująca 2 czerwca 56. urodziny, urodziła się w Kamiennej Górze, w 1980 roku ukończyła szkołę teatralną, a już dwa lata później była w drodze do Australii.
Wielu polskich aktorów emigruje za granicę w poszukiwaniu lepszego życia, ale większość z nich wraca do kraju na tarczy. Większość, ale nie wszyscy. Małgorzata Dobrowolska, która 2 czerwca świętowała 56. urodziny, urodziła się w Kamiennej Górze, w 1980 roku ukończyła szkołę teatralną, a już dwa lata później była w drodze do Australii.
Nigdy nie żałowała swojego wyboru, a jej kariera rozwijała się w zawrotnym tempie. Dziś Dobrowolska gra znacznie mniej, ale nie przysparza jej to zmartwień.
''Przystałam na emigrację również z miłości''
Odebrała dyplom szkoły teatralnej, zaliczyła udany debiut sceniczny, dostała niewielką rólkę w filmie „Dreszcze”.
Zaraz potem Dobrowolska otrzymała propozycję zagrania w „Nadzorze” Wiesława Saniewskiego, ale odmówiła - była już spakowana i szykowała się do opuszczenia kraju.
- Myślałam o emigracji z przyczyn, jak na tamte czasy, oczywistych – mówiła w wywiadzie dla strony KMAiO. - Na początku lat 80. robiło się w Polsce coraz smutniej, nie zapowiadało się na to, aby mogły tutaj zaistnieć jakieś ciekawe perspektywy. Pojawiła się myśl, aby związać swoją przyszłość z jakimś miejscem poza Polską. Ja sama nie zapatrywałam się aż tak optymistycznie na wyjazd. Byłam w tym czasie świeżo upieczoną mężatką, to mój mąż miał większą ochotę na przeprowadzkę poza granice kraju. Można powiedzieć, że przystałam na emigrację również z miłości.
''Kilka dni przepłakałam''
Na początku żałowała swojej decyzji, twierdziła, że gdy dotarło do niej, na co się zdecydowała, przeżyła „prawdziwy szok”.
- Wyszłam na lotnisko w Sydney, poczułam inny zapach powietrza, zobaczyłam inne światło, uświadomiłam sobie, że kompletnie nikogo tu nie znam – mówiła w Rzeczpospolitej. - Pomyślałam, że nie wpadnę tu na ulicy na znajomego. W Polsce byłam aktorką, "kimś", a tu stałam się "refugee". Mieliśmy z mężem dokładnie 98 dolarów, byłam w ciąży. Trafiliśmy do jakiejś okropnej dzielnicy, do obskurnych dwóch pokoi w hotelu dla emigrantów. Kilka dni przepłakałam, nie wróciłam do domu chyba tylko dlatego, że nie miałam pieniędzy na powrotny bilet. […] Byłam przekonana, że popełniłam największy błąd swojego życia. Ale zrobiłam krok i musiałam zrobić następne.
''Zaryzykował''
Myślała, że to już koniec jej przygody z aktorstwem. Ale po kilku miesiącach pobytu w Sydney uznała, że musi spróbować wrócić do zawodu. Nawiązała kontakt z reżyserem Philipem Keirem. Spodobała mu się na tyle, że zaoferował jej rolę w spektaklu „Bachtanki”.
- Rozmawialiśmy trochę na migi. Rozumiałam już wtedy prawie wszystko po angielsku, ale nie bardzo potrafiłam mówić. Dlatego na wszelki wypadek na wszystkie pytania odpowiadałam: "Tak"– wspominała w Rzeczpospolitej. * - Zapewniłam go, że sobie poradzę, że się wszystkiego nauczę. I on zaryzykował. Ktoś mi nagrał na kasecie tekst, uczyłam się go na pamięć, siedząc ze słownikiem i sprawdzając dokładnie znaczenie każdego słowa. I tak osiem miesięcy po przyjeździe do Australii weszłam w próby w profesjonalnym teatrze.*
Niespodziewana szansa
Prosto ze sceny trafiła na plan. Reżyserka Sophia Turkiewicz zaangażowała ją do filmu „Silver City” opowiadającego historię polskich emigrantów.
Po batalii stoczonej z producentami – chcącymi zaangażować jakąś australijską aktorkę – Dobrowolskiej udało się przekonać do siebie osoby decyzyjne.
I choć początkowo martwiła się, że przez tę rolę zostanie zaszufladkowana i nie uda się jej już więcej pojawić na ekranie, obawy okazały się bezpodstawne.
''We wszystkich filmach starałam się swoją polskość zaznaczyć''
- Trudno mi było przekonać producentów, że mogę grać inne role – opowiadała w Rzeczpospolitej. Ale wreszcie jej uwierzyli.
Wkrótce wypatrzył ją reżyser Paul Cox i Dobrowolska z miejsca awansowała na jego muzę – doskonale się rozumieli, a on pisał role specjalnie dla niej. Na ekranie współpracowali aż dziewięć razy – m.in. przy docenionym przez krytykę „Złotym warkoczu”.
''Wszyscy czekali na gwiazdę, a tu patrzymy? Normalna baba!''
Chętnie przyjeżdżała też nad Wisłę, by grywać w filmach u polskich twórców. Wystąpiła chociażby u Jerzego Stuhra w „Tygodniu z życia mężczyzny”.
- Najpierw byłam przestraszona – wyznawała w Rzeczpospolitej. - Nie było mnie przecież w kraju wiele lat. Nie pracowałam w tym systemie, a na dodatek wszyscy mi się przyglądali i czułam, że po cichu zadają sobie pytanie: "Dlaczego właściwie Stuhr ją ściągnął z tej Australii?". Jedna z asystentek reżysera powiedziała mi: "Wszyscy czekali na gwiazdę, a tu patrzymy? Normalna baba! Byliśmy nawet trochę rozczarowani". Na szczęście miałam wrażenie, że potem ekipa tę moją normalność polubiła.
Zresztą Polska wciąż zajmuje specjalne miejsce w jej sercu.
- Kupiłam nawet w Warszawie małe mieszkanie, bo brakowało mi tu domu – dodawała. - Jak się przyjeżdża do rodzinnego kraju, do miejsca, gdzie zna się zapach powietrza, to człowiekowi nie chce się mieszkać w hotelu. Gdybym miała tu rodziców, wracałabym do nich. Ale tak? Postanowiłam stworzyć dom dla siebie i dla mojej rodziny. Ostatnio coraz częściej tu jestem. (sm/gk)