"Horyzont": niespełniony sen Kevina Costnera [RECENZJA]
Pomysł na film "Horyzont" pojawił się w głowie Kevina Costnera ponad trzy dekady temu. Wtedy jednak zdecydował o realizacji "Tańczącego z wilkami", który przyniósł mu zasłużoną sławę i uczynił gwiazdą pierwszej wielkości. Aby móc urzeczywistnić dawne marzenie – zastawił dom, rzucając się znów na głęboką wodę. Ale czy widzowie wciąż chcą oglądać klasyczne westerny? I czy było warto?
Do niektórych marzeń warto wracać, inne lepiej pozostawić w przeszłości. Marzenie Kevina Costnera na razie pozostaje gdzieś pomiędzy, w zawieszeniu. "Horyzont" to bowiem dopiero prolog do tej zapowiadanej wielkiej amerykańskiej sagi, którą aktor i reżyser zaplanował na cztery części i stąd można odnieść wrażenie, jakby odcinek pierwszy stanowił coś w rodzaju przydługiego rozbiegu do tego, co dopiero przed nami.
Nie jest to jednak komplement, raczej przestroga. Costner w swojej wielkiej tęsknocie za prawdziwym westernem troszkę pogubił wątki, zapomniał o wyznaczeniu sobie jasnej ścieżki narracji, określeniu głównego bohatera, z którym widzowie będą się mogli utożsamić.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Od pierwszych minut film ogląda się tak, jakby w ostatniej chwili usunięto z niego co najmniej godzinę, i to była właśnie ta godzina, która dodawała opowieści spójności i linearności, a przez to charakteru. "Horyzont" zawiera w sobie bardzo wiele wątków i mikrohistorii, ale przez to nie jest bardziej zajmujący, tylko sprawia wrażenie przeładowanego.
"Tańczącego z wilkami" kochaliśmy za bezkresne przestrzenie, liczne przykłady odwiecznej walki dobra ze złem, pięknej miłości mimo wszystko, pochwałę milczenia i zadumy. W "Horyzoncie" każdy wątek jest niemiłosiernie rozmyty, bezpłciowy, w sumie nijaki, skąpany w licznych patetycznych dialogach, które właściwie nie wnoszą nic nowego, nie posuwają akcji do przodu. Po seansie pamięta się właściwie tylko pełne wigoru występy Jeny Malone i Abbey Lee, oraz posępną minę solidnego w roli Pułkownika Sama Worthingtona, bo reszta licznej obsady w pewnym momencie zlewa się w jedno, choć Costner zgromadził na planie prawdziwe gwiazdy (m.in. Luke Wilson, Sienna Miller, Giovanni Ribisi, Danny Huston).
Spory problem w odbiorze pojawia się nawet w sferze doboru aktorów do ról drugoplanowych i epizodycznych – wydają się oni zbyt współcześni, dzisiejsi, jak gdyby występowali w hollywoodzkim show studia Universal albo odgrywali scenki w skansenie. To raczej nie tak miało wyglądać.
W przeszłości Kevinowi Costnerowi zdarzały się spektakularne porażki, jak choćby "Wodny świat" (Kevina Reynoldsa) czy "Wysłannik przyszłości" (w reżyserii samego Costnera). Z perspektywy czasu filmy te ogląda się z dużym sentymentem i radością, ale przede wszystkim z podziwem dla wizji aktora, który najwyraźniej na żadnym etapie kariery się nie podłamał i nadal robi to co kocha.
Trudno jest pisać krytycznie o projekcie, na który ktoś czekał ponad trzydzieści lat, poza tym "Horyzont" nie jest też filmem całkiem złym. Z całą pewnością widać, że był robiony z miłością i z dziecięcą wręcz radością, chociaż w tym zachwycie nad możliwościami zagubiła się harmonia i spójność, zapodział się tytułowy "horyzont". Byłoby miło, gdyby po ukończeniu i pokazaniu widzom "Horyzontu. Części 4" okazało się, że to wszystko ma głęboki sens, tylko teraz jest jeszcze za wcześnie, by poznać się na geniuszu Costnera.
W najnowszym odcinku podcastu "Clickbait" mówimy o rewolucji w HBO Max, które zmieniło się w krótkie Max. Ile to kosztuje? Co można oglądać? Przy okazji wspominamy wstrząsające sceny z "Rodu smoka", który wraca z 2. sezonem. Znajdź nas na Spotify, Apple Podcasts, YouTube, w Audiotece czy Open FM. Możesz też posłuchać poniżej: