Hugh Jackman 30 lat temu. "Żywiłem się czym popadło, głównie alkoholem"
Yola Czaderska-Hayek spytała Hugh Jackmana o jego najnowszą rolę. Aktor wciela się w polityka uwikłanego w skandal. Okazuje się, że gwiazdor początkowo niewiele wiedział o postaci, którą miał zagrać. 30 lat temu to nie amerykańskie afery spędzały mu bowiem sen z powiek.
Yola Czaderska-Hayek: "Pewny kandydat", gdzie grasz główną rolę, opowiada autentyczną historię, która wydarzyła się trzydzieści lat temu. Gary Hart, senator Partii Demokratycznej, kandydował na prezydenta, ale uwikłał się w skandal, który przekreślił jego karierę. Czemu zdecydowałeś się akurat na taki film?
Hugh Jackman: Zaciekawiła mnie ta opowieść. Prawdę mówiąc, nie miałem zbyt wielkiego pojęcia o całej sprawie. W 1987 roku, kiedy wybuchła afera, mieszkałem w Europie, żyłem za dziesięć funtów dziennie, żywiłem się czym popadło, głównie alkoholem. To był dla mnie czas przerwy między szkołą a studiami. Niewiele z tego pamiętam, chyba nie muszę tłumaczyć, czemu. Dlatego z tym większą ciekawością czytałem scenariusz.
Myślałem, że dopytam moich bardziej wyedukowanych znajomych o Gary’ego Harta, ale, ku mojemu zdumieniu, im również to nazwisko niewiele mówiło. Zaczęło mnie to zastanawiać, jak to możliwe, że sprawa, która kiedyś wstrząsnęła całą Ameryką, dzisiaj prawie całkowicie odeszła w zapomnienie. Co najwyżej ktoś pamięta: "Gary Hart? A, to ten, co powiedział dziennikarzom, żeby wszędzie za nim chodzili". I niewiele poza tym. To był dla mnie sygnał, że tym bardziej warto się tą historią zainteresować, ponieważ nie jest wykluczone, że pomoże nam ona zrozumieć, w jaki sposób polityka w Stanach Zjednoczonych przybrała taką postać, jaką ma dzisiaj.
Nie wiedziałam, że tak dogłębnie interesujesz się polityką.
Chciałbym uniknąć nieporozumień. Nie zamierzam wygłaszać komentarzy na temat polityki w Ameryce. Czy też, powiedzmy, na Węgrzech, czy gdziekolwiek indziej. Jestem Australijczykiem, więc mogę co najwyżej komentować sprawy związane z polityką w Australii. Pracuję w Ameryce od osiemnastu lat – to dla mnie wielka przyjemność i bardzo jestem wdzięczny za gościnność, jaką okazał mi ten wspaniały kraj. Ale mam świadomość, że mój pobyt tutaj zależy od wizy (śmiech).
Podejrzewam, że gdyby ktokolwiek z Ameryki czy z Austrii, czy Nowej Zelandii przyjechał do Australii i zaczął krytykować to, co dzieje się w moim kraju, to miałbym pewnie z tym problem, nawet jeśli byłbym podobnego zdania. Dlatego nie chcę się wymądrzać na temat sytuacji w USA. Dla mnie "Pewny kandydat" to raczej ilustracja zjawisk, które mają miejsce w systemie demokratycznym. A jednocześnie pytanie, na ile te zjawiska zagrażają systemowi, a na ile są jego nieodzowną częścią.
"Król rozrywki" z Hugh Jackmanem. Zobacz zwiastun!
Tu nie ma łatwych odpowiedzi, nie ma klarownego podziału na czarne i białe. Ani główny bohater nie jest w stu procentach świetlaną postacią, ani dziennikarze, którzy go zniszczyli, nie są czarnymi charakterami. Film pokazuje pewną historię z przeszłości, która rzutuje na naszą obecną sytuację.
Miałeś okazję poznać prawdziwego Gary’ego Harta?
Bardzo mi na tym zależało, choćby dlatego, że, jak to przy filmach biograficznych, miałem obowiązek jak najlepiej poznać mojego bohatera. Do tego jeszcze po raz pierwszy wcielałem się w żyjącego człowieka, więc było to dla mnie dodatkowo stresujące. Z drugiej strony jednak miałem opory przed spotkaniem z Garym. Ma 82 lata, niedawno obchodził z żoną sześćdziesiątą rocznicę ślubu. Mieszka sobie spokojnie w Kolorado. Rozmowa ze mną musiałaby mu przypomnieć o najgorszych momentach z jego życia. Po co to wszystko wywlekać na wierzch? Nie ukrywam, źle się z tym czułem. Okupiłem to spotkanie potwornymi nerwami.
Ale poszło lepiej niż się spodziewałem. Gary opowiedział mi o całej aferze ze szczegółami – o wielu rzeczach wiedziałem już wcześniej, ale o niektórych nie miałem pojęcia. Uderzyło mnie, jak bardzo dalekowzroczny był to człowiek. Potrafił przewidzieć, co się wydarzy w polityce za dziesięć lat. Miał w tej dziedzinie prawdziwy talent. Już w 1984 roku ostrzegał, że zimna wojna się skończy i trzeba będzie zwrócić baczniejszą uwagę na Bliski Wschód, bo tam wskutek zachwiania równowagi sił będzie się kryło największe zagrożenie. W 1984 roku! Nie zmyślam, to było publiczne wystąpienie, można je znaleźć w archiwach.
Z kolei w 1998 roku Gary napisał dla administracji Clintona raport z ostrzeżeniem, że Ameryce grozi atak terrorystyczny, być może zginą tysiące ofiar. Był niesamowicie przewidujący, wybiegał myślą na wiele ruchów naprzód. A jednocześnie nie umiał dostrzec bezpośredniego zagrożenia, jakie stanowiła dla niego prasa. Nie był w stanie poradzić sobie w konfrontacji z dziennikarzami, źle rozgrywał te potyczki. I to go zgubiło.
Afera Gary’ego Harta jest o tyle wyjątkowa, że po raz pierwszy sprzymierzyły się ze sobą poważne, opiniotwórcze pisma polityczne i tabloidy żerujące na sensacjach. Pamiętam, że prawdziwą bombą okazało się zdjęcie, na którym dziennikarka Donna Rice siedziała Gary’emu na kolanach.
Tak naprawdę to zdjęcie pojawiło się dopiero trzy miesiące po całym skandalu. W samej aferze nie odegrało żadnej roli. Ale wiąże się z nim pewna ciekawa rzecz, o której nie wszyscy wiedzą: zostało ono wycięte z większej fotografii. Wykonano je na jakimś przyjęciu, tak naprawdę w kadrze mieści się kilkadziesiąt osób. Wszyscy imprezują i dobrze się bawią. W tym kontekście sytuacja, w jakiej sfotografowano Gary’ego i Donnę, nabiera zupełnie innego wydźwięku. Trzeba zobaczyć to zdjęcie w oryginalnym kształcie, żeby to zrozumieć.
Czy spotkaliście się z Donną Rice?
Ja osobiście nie. Nie chciałem jej stawiać w niezręcznej sytuacji. Cała ta afera była dla niej dość bolesnym przeżyciem, media okradły ją z całej prywatności. Nie mam pojęcia, co się z nią później stało, słyszałem tylko różne rzeczy. Dla nas obojga byłoby to dość kłopotliwe spotkanie. Wiem za to, że Jason [Reitman, reżyser filmu – Y. Cz.-H.] rozmawiał z Donną.
Była pierwszą osobą, której pokazał "Pewnego kandydata". Zorganizował zresztą osobne pokazy i dla Gary’ego, i dla wszystkich członków jego sztabu wyborczego. Ale pierwsza była Donna. Po seansie odbyli długą rozmowę. Bardzo się bała, jak zostanie przedstawiona na ekranie. Z tego, co mi powiedział, to, co zobaczyła, przyniosło jej dużą ulgę. Nawiasem mówiąc, scenariusz filmu powstał jeszcze przed kampanią "Me Too". Jak widać, okazał się bardzo na czasie.
Na dobrą sprawę twoja profesja i zawód polityka mają ze sobą wiele wspólnego. Żyjecie pod nieustanną obserwacją mediów. Jak gdyby pod mikroskopem. Zgodzisz się z tym?
Aktorzy i politycy pod mikroskopem?... Może. Choć według mnie na aktorów patrzy się jednak przez inne soczewki. Owszem, zdaję sobie sprawę, że ta obserwacja może być dokuczliwa. Znam parę osób z mojego środowiska, które bardzo źle ją znoszą. Ja podchodzę do niej ze spokojem – no, chyba, że sprawa dotyczy mojej rodziny, to wtedy już tak spokojnie nie jest.
Gdy kręciłem pierwszych "X-Menów", czyli w momencie, kiedy tak naprawdę zaczęła się moja kariera, byłem już po trzydziestce. To jest taki etap w życiu, kiedy człowiek na ogół już wie, co jest dla niego ważne i co chce osiągnąć. Dlatego zdecydowałem się skoczyć na głęboką wodę z pełną świadomością tego, co mnie czeka. Moje dzieci nie mają wyboru, muszą żyć ze sławnym tatą i chcąc, nie chcąc, czasami ponoszą tego konsekwencje. Staram się chronić je jak umiem, ale czasami, niestety, bywa trudno. Cóż poradzić.
Z politykami natomiast sytuacja jest zupełnie inna. Od czasów Watergate dziennikarze zakładają z góry, że każdy polityk to aferzysta. Jest winny, dopóki nie udowodni mu się niewinności. Zadaniem prasy jest wygrzebanie wszystkich brudów z jego życiorysu. Tragicznym skutkiem afery Watergate było zniszczenie zaufania łączącego polityków i dziennikarzy. Kiedyś wszyscy mieli poczucie, że grają w jednej drużynie. Znali się nawzajem, spotykali, także towarzysko. A potem narosła wrogość. Dziś media i politycy to dwa działające przeciwko sobie obozy. Dlatego właśnie uważam, że na nas, aktorów, patrzy się jednak inaczej. Zresztą nie ośmieliłbym się nawet porównać mojej pracy i jej wpływu na świat z wpływem, jaki ma na przykład prezydent Stanów Zjednoczonych. To zupełnie inny kaliber.
Widzę jeszcze jedno podobieństwo. Twój zawód zabiera ci mnóstwo czasu, często kosztem życia rodzinnego. Nie pracujesz w normalnych godzinach, często jesteś w rozjazdach… W jaki sposób udaje ci się znaleźć równowagę między pracą i prywatnością?
Gdy Deb i ja wzięliśmy ślub, zawarliśmy umowę, że każdy przełom w karierze omówimy w domu: czy to dla naszej rodziny dobrze, czy źle. Wydaje się, że to oczywista kwestia, ale wbrew pozorom spędziliśmy wiele czasu na takich dyskusjach.
Powiedzmy, że, na przykład, dostaję propozycję udziału w filmie za niezłe pieniądze, ale pod warunkiem, że wyjadę gdzieś daleko na kilka miesięcy. Z jednej strony wiadomo, że ucierpi na tym moja rodzina. A z drugiej strony dla dzieci to dobrze, gdy widzą, że ich rodzice zajmują się czymś, co sprawia im przyjemność i nie ma w domu frustracji związanych z pracą. To wszystko nie jest takie proste.
W ciągu ostatnich dwudziestu pięciu lat było siedem czy osiem takich okazji, od których aż zaświeciły mi się oczy, ale Deb twardo postawiła sprawę, mówiąc "nie". A jednocześnie jako osoba od dawna obecna w branży rozumie świetnie, że są rzeczy, z których po prostu nie można zrezygnować.
Jest taka historia z dawnych czasów, o której nikomu nie mówiłem. Gdy dostałem propozycję z Londynu, żeby zagrać w teatrze, w sztuce "Oklahoma" [rok 1998 – Y. Cz.-H.], Deb jednocześnie otrzymała ofertę ze szkoły reżyserskiej Victorian College of the Arts. To bardzo prestiżowa uczelnia w Melbourne, nie sposób się tam normalnie dostać. Powiedziałem: "W takim razie zostajemy w kraju, nigdzie nie jadę". Odparła: "Nie, musisz pojechać, to o wiele ważniejsze". Nigdy nie zapomnę tego, co wtedy zrobiła. Zrezygnowała dla mnie z rzeczy, na której bardzo jej zależało. Dlatego jeśli Deb uważa, że mam zostać w domu zamiast kręcić kolejny film, to bez sprzeciwu się na to zgadzam.
Domyślam się jednak, że jakieś plany na przyszłość już masz. Uchylisz rąbka tajemnicy?
Na razie nie mogę zbyt wiele powiedzieć, ale jedna z moich najbliższych ról jest związana ze śpiewem i tańcem.
No proszę! Dużo ćwiczysz?
Na razie tańczę. Codziennie – no, prawie. Pięć, sześć dni w tygodniu. I śpiewam. Nie wiem, czy coś ci mówi nazwisko Oliver Sacks. Na podstawie jego książki powstał film "Przebudzenia" [w 1990 roku, z Robinem Williamsem – Y. Cz.-H.]. Kiedyś powiedział, że dokądkolwiek jedzie, zawsze zabiera ze sobą płetwy. Wszędzie. Bo, jak to ujął: "Uwielbiam nurkować, a nigdy nie wiadomo, kiedy człowiek znajdzie się nad wodą. Dlatego zawsze mam płetwy". (śmiech) I na tej samej zasadzie ja zawsze noszę w torbie buty do stepowania. Bo nigdy nie wiadomo, kiedy trafi się okazja, by trochę potańczyć.
Chętnie bym na to popatrzyła.
Może faktycznie powinienem skończyć już gadać i zacząć tańczyć. Czuję, że to drugie wychodzi mi znacznie lepiej.