I z powrotem

Wiemy z doświadczenia, że niektóre wielkie produkcje po prostu nie mogą być kręcone od początku. To nie chronologia rządzi jednak hollywoodzkimi portfelami, więc i w przypadku „Hobbita” to, co miało być najpierw, jest potem i w związku z tym nieoczekiwana podróż staje się dużo bardziej oczekiwana i o wiele mniej zaskakująca niż ta, którą przeżywaliśmy z Drużyną Pierścienia. Minęło już jednak dziesięć lat od wielkiego sukcesu „Powrotu Króla”. Emocje, nawet tych największych miłośników Tolkiena, na pewno już dawno opadły, więc najwyższy czas powrócić do Śródziemia i zaprosić widzów na kolejną podróż – wcale nie bardziej intymną od potężnej Trylogii Władcy Pierścieni, jakby się można było spodziewać po gabarytach książki „Hobbit. Tam i z powrotem”. Czy coś jest jeszcze nas w stanie jednak zaskoczyć?

I z powrotem
Źródło zdjęć: © mat. dystrybutora

21.10.2005 12:46

Peter Jackson, którego obsesja na punkcie niezwykłego świata Tolkiena prawdopodobnie nigdy nie minie, postanowił dopieścić swoje pozostawione w przeszłości dziecko i podarować mu tyle samo (a może nawet więcej) czasu ekranowego, co „Władcy Pierścieni”. Z jednej części, z której pierwotnie miał się składać „Hobbit”, w ciągu kilku lat zrobiły się niespodziewanie trzy (zaskoczenie numer 1). Niezrealizowana przygoda Bilbo Bagginsa z 1995 roku, otrzymała nowe, wydłużone życie w zupełnie innych realiach, wieku nowoczesnych technologii, nowych rozwiązań animacyjnych i przede wszystkim 3D.

„Legenda ożywa na naszych oczach”. W przypadku niektórych wersji nawet za bardzo. Peter Jackson na szczęście zrezygnował z dystrybucji wszystkich kopii Hobbita w formacie 48 klatek na sekundę, które zamiast większej jakości i płynności obrazu dają wrażenie przypominające oglądanie „opery mydlanej na telewizorze HD”. Większość widzów, zafascynowana kolejnym technologicznym krokiem naprzód, pójdzie jednak do kina na wersję w nowym formacie i prawdopodobnie dozna niemałego szoku (zaskoczenie numer 2) i rozczarowania, nie wspominając już o podirytowaniu spowodowanym bólem, nieprzyzwyczajonych do nowej „jakości” obrazu w 3D, oczu. Przyszłość kina okazała się być bardziej retro niż można było się tego spodziewać.

Co za dużo, to niezdrowo. Idąc tym tokiem myślenia, 170 minut (bo tyle dokładnie trwa „Niezwykła podróż”) również mogłyby być uznane za zdecydowanie za dużo. I, mimo że większość scen bez bólu (prawdopodobnie nie dla Jacksona) można by skrócić o połowę, to, o dziwo, film wcale nie nuży (zaskoczenie numer 3). Niczym bezradny i lekko wyrwany z kontekstu Bilbo Baggins, zostajemy wciągnięci w historię, w której nie brak ani złowieszczych Orków, ani potężnych kamiennych gigantów, ani przygłupich Troli czy też pięknych, niewinnych elfów (w roli tego błyszczącego najjaśniej oczywiście dostojna i pełna gracji Cate Blanchett). Ponadto, potraktowani zaledwie namiastką groźnego Smauga, w sposób bezceremonialny i niezwykle poruszający bezczeszczącego krainę Krasnoludów w jednej z pierwszych scen filmu, pragniemy za wszelką cenę doczekać końca, by (zaskoczenie numer 3) w konsekwencji ujrzeć jedynie jego wystający z kupy złotych monet olbrzymi smoczy nos. Aby zobaczyć stwora w całej swojej, nowoczesnej i trójwymiarowej
krasie, będziemy prawdopodobnie musieli poczekać trochę dłużej niż 2 godziny i 40 minut. Mimo wszystko, warto uzbroić się w cierpliwość.

A na razie musimy zadowolić się nowym Hobbitem (idealnie pasujący do roli Martin Freeman), który w towarzystwie 13 osobliwych Krasnoludów oraz uroczego Gandalfa Szarego (Ian McKellen) wyrusza w niebezpieczną podróż, w trakcie której będzie musiał zmierzyć się nie tylko z przerażającymi Orkami, odrażającymi Trolami, czy też sprytnym i wywołującym ambiwalentne odczucia Gollumem, ale również z własnymi słabościami – lenistwem, wygodnictwem, strachem i tchórzostwem. Cała historia ujęta jest w formie listu, który stary i, co ważniejsze, odczuwający zbliżającą się śmierć, Bilbo (Ian Holm), pisze do swojego siostrzeńca – Frodo, któremu pragnie wyznać „całą prawdę” na temat swojej przeszłości.

I tutaj film zaskakuje po raz czwarty. To nie bowiem losy i zmagania Bilbo Bagginsa przede wszystkim przyciągają uwagę widza. Dużo więcej emocji budzi w nas postać charyzmatycznego i niezwykle odważnego Króla Krasnoludów – Thorina, który zrobi wszystko, aby odzyskać utracony niegdyś ląd. Kieruje nim gniew i uczucie głębokiego poniżenia. Jego motywacje są nie tylko dla widza jasne, w przeciwieństwie do motywacji Bilba, ale sprawiają, że historia zyskuje ciągłość narracyjną. Bilbo, mimo że przyzwoicie zagrany przez Martina Freemana, który po wielu latach występowania w brytyjskich serialach („Sherlock”, „The Office”) wreszcie daje się poznać szerszej publiczności, sprawia wrażenie, jakby nie do końca uczestniczył w tym, co się dzieje. Można by pomyśleć, że istota, która z „ciepłych kapci” zostaje z dnia na dzień wrzucona w co najmniej niekomfortowe okoliczności, nawet w bajce dla dzieci powinna okazać odrobinę emocji. Po Bilbo wszystko jednak zdaje się spływać jak po kaczce. I to sprawia, że jego losy
przestają widza specjalnie obchodzić.

Obchodzi go wyłącznie to, jak zakończy się prawdopodobnie najlepsza scena w całym filmie, której jednym z głównych bohaterów jest właśnie hobbit Baggins. Nie ma w niej jednak ani mrożącego krew w żyłach pościgu, ani żadnej wstrząsającej bitwy, ani też smoka. To zupełnie inny rodzaj pojedynku – fascynująca i niezwykle dramatyczna rozgrywka słowna, która okazuje się być również popisem kunsztu aktorskiego jej uczestników. Twarzą w twarz stają ze sobą Bilbo i kryjący się w głębokiej jaskini Gollum (w tej roli ponownie wyśmienity Andy Serkis), który na nowo poraża swoim głosem, fizycznością oraz podwójną osobowością. Gollum nigdy nie wyglądał lepiej… albo gorzej (zaskoczenie numer 5). A atmosfera w kinie nigdy już nie będzie tak gorąca jak podczas tej sceny.

Jak widać powrót do Śródziemia budzi bardzo ambiwalentne odczucia. To prosta, wciągająca bajka, która na pewno spodoba się, zwłaszcza miłośnikom Tolkiena, która jednak najprawdopodobniej nie powtórzy sukcesu Władcy Pierścieni, nie zmieni przyszłości kinematografii ani nie zdobędzie kilku Oscarów (albo nawet jednego). Gdy potraktujemy ją więc jako przyjemną kontynuację historii, która podbiła serca milionów ludzi na całym świecie oraz swego rodzaju sentymentalną podróż do niezapomnianej krainy „Władcy Pieścieni”, ten długi czas spędzony w kinie nie powinien za bardzo nam się dłużyć. I z takim nastawieniem może przy okazji kolejnej części Hobbita ponownie zdecydujemy się wybrać w tę umiarkowanie zaskakującą podróż. A nuż Peter Jackson nas czymś zaskoczy.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)