Igraszki z czasem

Bryan Singer powrócił jako reżyser „X-men” i zobił swój najlepszy film od czasów... „X-men 2”, wprowadzając jednocześnie powiew świeżości do siódmej już części przygód mutantów i kapitalnie żeniąc ze sobą wątki z wszystkich poprzednich filmów serii. Fani Marvela otrzymują kolejny produkt wysokiej jakości!

Na początek, krótka lekcja historii. X-meni, choć może nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę, są jedną z najważniejszych i najbardziej wpływowych serii w kontekście współczesnego kina popularnego. Film „X-men” z 2000 roku był pierwszą poważną, nowoczesną i w miarę bliską pierwowzorowi adaptacją komiksu w Hollywood. Upierałbym się przy tym, by Batmany Tima Burtona traktować jako jego własne wizje artystyczne, które jedynie posługiwały się bohaterem DC Comics. Tak więc, pierwsza część „X-menów” była dość ambitnym projektem, chociażby dlatego, że nie mieliśmy do czyniena z jednym superbohaterem, a całą ich grupą. W dodatku film powstał przy stosunkowo niedużym budżecie (ok. 70 mln dolarów), w obsadzie znalazły się w większości nieznane (wówczas) nazwiska (tak, tak, były kiedyś takie czasy gdy Hugh Jackman czy Halle Berry nie byli znani szerokiej publiczności), a wyreżyserował go nie spec od kina popcornowego, tylko uznany twórca skromnych filmów, m.in. fantastycznych „Podejrzanych”, czyli Bryan Singer. I
okazało się, że wszystko zagrało perfekcyjnie. Film stał się sukcesem kasowym oraz spotkał się z ciepłym przyjęciem krytyków i to bazując na przykładzie „X-menów” Fabyka Snów zaczęła produkować kolejne adaptacje komiksów wedle podobnego schematu, które szturmem zdobyły serca widzów. To dzięki nim mogliśmy oglądać m.in. kolejne części przygód Spider Mana, Irona Mana, Avengers czy Batmana. Po totalnej klapie „Batmana i Robina” Schumachera z 1997 roku wszyscy myśleli, że adaptacje komiksów przestają być traktowane poważnie i powoli odejdą w zapomnienie. „X-menom” udało się odwrócić ten proces. I choć kolejne adaptacje innych pozycji Marvela czy DC zdobywały o wiele większą popularność (seria X-men nigdy nie biła rekordów kasowych w kinach), to jednak opowieść o mutantach zajmuje dość istotne miejsce w annałach kina mainstreamowego.

23.05.2014 12:39

Ze względu na pokaźną ilość postaci seria ta od początku wyróżniała się od innych większym bogactwem i różnorodnością. Nawet jeśli tak naprawdę centralną postacią większości filmów był najpopularniejszy z mutantów, czyli Wolverine. Ciekawie też X-meni prezentują się jeśli chodzi o samą strukturę – mamy główną trylogię zakończoną w 2006 roku filmem „X-men: Ostatni bastion”; po niej powstał spin-off (który poniekąd można traktować jako prequel), czyli „X-men Geneza: Wolverine”, skupiający się na tytułowej postaci i rozgrywający jakieś 20 lat przed trylogią; następnie mogliśmy zobaczyć „X-men: Pierwszą klasę”, która z kolei jest już pełnoprawnym prequelem, rozgrywającym się w latach 60.; w zeszłym roku znakomity „Wolverine” był na dobrą sprawę zarówno sequelem „X-men: Genezy” jak i pierwszej trylogii, a obecna, siódma już część, „X-men: Przeszłość, która nadejdzie” jeszcze bardziej to wszystko miesza – jest zarówno sequelem („Pierwszej klasy”, „Wolverine’a” jak i trylogii) oraz prequelem (wszystkich poprzednich
za wyjątkiem „Pierwszej klasy”). Wiem, wiem – skomplikowany to twór, sam się powoli w tym gubię. Tym niemniej, twórcy w ten sposób bardzo ciekawie kombinują i kreatywnie bawią się z materią kontynuacji i serializacji, która mocno trawi mainstreamowe kino. Podobnie jak swego czasu zrobił J.J.Abrams w „Star Treku”.

A wszystko dzięki podróżom w czasie. Akcja rozgrywa się w 2023. Świat jest wyniszczony wojną mutantów ze Strażnikami, potężnymi robotami stworzonymi po to by tropić i unicestwić mutantów. Przy życiu pozostała jedynie garstka X-menów, m.in. Wolverine (Hugh Jackman), Profesor Charles Xavier (Patrick Stewart) oraz Magneto (Ian McKellen) i postanawiają oni schwytać się ostatniej deski ratunku przed całkowitą zagładą swego gatunku i totalnym wyniszczeniem świata. Jest nią mentalna podróż w czasie, w którą udaje się Wolverine. Zostaje on wysłany 50 lat wstecz, do 1973 roku, by skłonić do wspólnego działania młodsze “wersje” Xaviera (James McAvoy) i Magneto (Michael Fassbender) w celu zapobiegnięcia powstania prototypów Strażników.

Trzeba przyznać, że punkt wyjścia spinający przyszłość i przeszłość uniwersum X-men, oraz wszystkie poprzednie części serii jest istnym majstersztykiem. W dodatku zarówno na poziomie scenariusza jak i reżyserii zostało to znakomicie, sprawnie i klarownie poprowadzone. A to wielka sztuka „bawiąc się” w podróże w czasie i mieszanie kilku rzeczywistości w jednym filmie. Cieszy powrót „ojca serii” Bryana Singera na stołek reżysera, tym bardziej, że już od dobrych paru lat nie miał on na koncie nic wartego uwagi. No i chyba nie ma lepszej osoby, która byłaby bardziej odpowiednia jako ktoś, kto ma spiąć wszystko do kupy, niż człowiek, który to rozpoczął. „Przeszłość, która nadejdzie” pokazuje, że jest on nadal w świetnej formie – film ma fenomenalne tempo: już sama scena otwierająca ma w sobie tyle dynamiki i akcji, co mało który obraz rozrywkowy ostatnich lat. A później napięcie jest umiejętnie tonowane, by co jakiś czas je zwiększyć – wszystko po to by utrzymać uwagę widza, ale nie tylko bezmyślnymi
„błyskotkami” lecz inteligentnie poprowadzonym suspensem. Widowiska sensu stricte tu nie uświadczymy. Jest kilka fantastycznych i wirtuozersko nakręconych scen (pojedynek Quicksilvera ze strażnikami w slow motion to malutkie dzieło sztuki wizualnej), ale trzonem opowieści są postaci - ich dramaty i dylematy. „Przeszłość, która nadejdzie” przypomina pod tym względem niedawno goszczącego na naszych ekranach „Kapitana Amerykę: Zimowego żołnierza” – to przede wszystkim świetnie skrojony inteligentny thriller, natomiast pełnych rozmachu scen nie ma tu zbyt wiele i zawsze są one podporządkowane fabularnej osi filmu.

Tym niemniej, Singer w porównaniu z reżyserem poprzedniej części, Matthew Vaughnem, wypadł trochę gorzej jeśli chodzi o samą dramaturgię. „Pierwsza klasa” znacznie bardziej angażowała widza w problemy drążące bohaterów, a sceny akcji nie są aż tak emocjonujące. Vaughn potrafił też świetnie oddać realia lat 60. w swoim filmie, podczas gdy Singerowi wychodzi całkiem nieźle pokazanie przyszłości z roku 2023, ale barwne lata 70., jakoś chyba nie były w jego stylu, gdyż praktycznie nie czuć zbytnio „flow” tamtych czasów.

Jak można było się domyśleć, Wolverine świetnie odnajdzie się w relacjach z młodymi Charlsem i Magneto, choć tym razem historia nie skupia się tylko na nim – równie duży akcent położony został na postać Xaviera, ewidentnie najciekawszą z całego filmu. Wydarzenia z „Pierwszej klasy” wpłynęły na niego na tyle silnie, że przechodzi przez trudny dla siebie okres, co z kolei sprawia, że jest odmieniony względem tym co pamiętamy z „Pierwszej...”, ale też kompletnie różny od swojej wersji z przyszłości, którą znamy z roli Patricka Stewarta. Ciekawe zmiany zachodzą także w Raven/Mistique (Jennifer Lawrence), której postać jest właściwie budulcem całej dramaturgii fabuły. Wolverine, jakkolwiek barwny, jest taki jakim go znamy; również Magneto nie przechodzi żadnych zmian (zresztą w tej części on i jego relacja z Charlesem zrzucone są bardziej na dugi plan). Aktorzy oczywiście sprawują się świetnie. Wolverine to rola życia Jackmana i naprawdę chyba nie ma aktora, który wejdzie ponownie w skórę tej postaci tak jak on.
Największe brawa należą się jednak Jamesowi McAvoy’owi oraz Michaelowi Fassbenderowi – ich Charles Xavier i Magneto zarówno fizycznie jak i pod względem mimiki idealnie odtwarzają role ich przyszłych odpowiedników, czyli Patricka Stewarta oraz Iana McKellena. Nawet wypowiadają się w identyczny sposób, z niemalże dokładnie odwzorowanym akcentem. Robi wrażenie.

Podsumowując, „X-men: Przeszłość, która nadejdzie” z pewnością nie zawiedzie fanów serii. Nie wiem na ile odnajdą się w niej nowi widzowie, gdyż jednak by choć trochę orientować się w przebiegu akcji należałoby zobaczyć na pewno przynamniej „Pierwszą klasę” i pierwszą część „X-menów” z 2000 roku. Natomiast ci, którzy zaznajomieni sią z filmowym i komiksowym uniwersum mutantów bawić się będą naprawdę dobrze. Choć ja osobiście nadal wyżej stawiam „Pierwszą klasę” i „X-men 2”.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)