Jerzy Stuhr - ulubieniec Włochów
Jerzy Stuhr nie chce być jak polskie dżinsy. Gdy gra z synem, zapomina tekstu. Uważa, że Polska trąci prowincją. A prowincji się boi. Zwierzeń jednego z najwybitniejszych polskich aktorów wysłuchała Ryszarda Wojciechowska, dziennikarka "Słowa Polskiego Gazety Wrocławskiej".
Co znaczy gwiazda w polskim wydaniu?
– Kiedyś Julek Machulski, słysząc: „Pan to taki polski Spielberg”, odpowiedział: – Nie przyjmuję tego komplementu. Bo to tak, jakby się powiedziało „polskie dżinsy”. Ja też boję się takich porównań w stylu polskie Hollywood. Jak można to porównywać? Jestem szalenie uczulony na imitowanie. Oglądałem program dla dzieci, w którym te biedactwa przebrane za Tinę Turner czy Michaela Jacksona poruszały ustami w rytm ich piosenek. I pomyślałem, że autorów tego programu należałoby ukarać. Za tę pochwałę braku indywidualności. Imituj i już jesteś – wmawiają dzieciom.
Może to trochę takie spojrzenie z zapiecka.
– Ja się boję prowincji. Wiem, że mój kraj bywa wspaniały. Ale trąci prowincją. To nasza polska cecha, że ktoś nam imponuje. Najlepiej ktoś z zagranicy. Ja sam długo musiałem się leczyć z tej choroby. Wystarczyło parę razy pojechać na Zachód. I już wciągało. Ale dość szybko zacząłem czytać Gombrowicza i się nim fascynować. To mnie z tego zachwytu wyleczyło. Wyleczyło z tego, żeby nie mówić – ja z kraju papieża. No i co z tego? Co z tego, że jestem z kraju Wałęsy? A za Gombrowicza byłeś z kraju Chopina.
Mamy powody do kompleksów?
– Nie. Ale od razu powiem, dlaczego tu jestem (na Festiwalu Gwiazd w Gdańsku – dop. aut.). Ja bardzo popieram politykę pani Agnieszki Odorowicz. To ona mnie poprosiła, żeby tutaj zaistnieć. I ja się zgodziłem. Bo ona prezentuje politykę europejskiego partnerstwa. A do tego nam jeszcze daleko. Podam przykład. Przed dziesięcioma mniej więcej laty, na festiwalu w Wenecji, byłem bardzo blisko jednej z głównych nagród. I wtedy wybitna reżyserka, przewodnicząca jury, nie chcę wymieniać nazwiska, powiedziała tak przy rozpatrywaniu mojej kandydatury: – No dobrze, po co Polakowi nagroda? Zmarnuje ją. Wywiezie poza rynek. Bo dla nich rynek to Francja, Niemcy, Włochy.
Ale Pan już ma nazwisko w zachodnim świecie filmowym.
– Jako aktor w tej europejskiej sieci funkcjonuję. Ale filmy reżyserowane przeze mnie – nie. To nie jest tak, że jak coś wyreżyseruję, dystrybutorzy rzucają się na to od razu. Za parę dni jadę do Rzymu z wielką nadzieją, że mój film „Duże zwierzę”, tak mi drogi, będzie i tam pokazywany. Może dystrybutorzy zainteresują się nim.
Sądziłam, że Pan już przestał jeździć z wielbłądem po świecie.
– A widzi pani. Ciągle jeżdżę. Fenomen tego filmu mnie samego zadziwia. Już byliśmy w Ameryce. A tu jeszcze Rzym. To trudny film dla dystrybutorów. Czarno-biały. Osobny taki.
Niedawno rozmawiałam z Pana synem Maciejem. I on troszkę na mnie nakrzyczał, mówiąc: – znowu muszę się tłumaczyć z ojca.
– A może jest odwrotnie? Bo przed chwilą pani recepcjonistka z nostalgią powiedziała: – Szkoda, że pan z synem nie przyjechał.
Maciej opowiadał, że tak dziwnie czuł się na planie „Pogody na jutro”. Razem graliście. I on nagle uświadomił sobie, że do człowieka, którego zna od prawie 30 lat, mówi jakieś nieprawdziwe rzeczy.
– To jest przekroczenie granicy profesjonalizmu. Te światy zaczynają się oddzielać. Ja pamiętam, jak on debiutował w „Dekalogu” Krzysztofa Kieślowskiego. Grał zresztą mojego syna. I ja chyba jeszcze nigdy w życiu nie miałem takiej tremy, jak wtedy. Kieślowski się ze mnie śmiał, bo po raz pierwszy widział mnie mylącego się, gubiącego słowa, kompletnie zdezorientowanego na planie. Ale jak miałem nie być zdezorientowany? Musiałem wejść w świat fikcji z własnym dzieckiem. Przeżyłem naprawdę ciężkie chwile.
Ogląda Pan filmy i spektakle z jego udziałem?
– Muszę. Chociaż wszystkiego nie jestem w stanie obejrzeć. Moja żona, która jest muzykiem, nawet rzadziej to śledzi. Gdzie jej tam jakieś kabarety? A Maciek dzwoni i pyta: – Widziała mama? Ona: – Gdzie? Co? A on na to: – No nie, tak mi nie róbcie.
W pana karierze nigdy nie było równi pochyłej. I tak od 30 lat.
– Ja się wcześnie zorientowałem, że popularność trzeba wstawić do zupełnie innego koszyka, jak to się dzisiaj mówi w piłkarskim świecie. Kariera dla mnie nigdy nie była celem. Chowałem się w surowym reżimie etyki teatralno-filmowej. W takich warunkach, że bez przerwy było źle. Absolutna negacja. Moim profesorem był Jerzy Jarocki. I od niego usłyszeć, że mu się coś podobało? To niemożliwe. I dzisiaj coś z tego mi zostało, kiedy sam uczę. Młodzi mnie proszą: – Niech pan nam choć raz da nadzieję. A ja na to: – Nie, bo jestem po to, żeby wam pokazywać błędy, które widzę bez przerwy. Jeden student już mi raz powiedział, doprowadzony do jakiegoś stanu drgawek: – Jeszcze tylko trzy negatywne uwagi od pana zniosę. A ja na to: – Dobrze, że mnie pan chociaż informuje.
Zimny wychów nie jest chyba zły.
– Ale ten zawód jest tak okrutny. Przecież przez całe życie musimy być szalenie odporni na wszelki rodzaj krytyki. Jeżeli się wystawiasz na ogląd publiczny codziennie, to musisz mieć straszliwą odporność. Cały czas jesteś egzaminowany. I im wcześniej poznasz tę okrutną prawdę i uodpornisz się na nią, to masz szansę trwać. A nie spalić się zbyt szybko. Ale też widzę, że muszę spuścić trochę z tego surowego tonu, bo oni dzisiaj psychicznie tego nie wytrzymują.
Ostatnio zagrał Pan we włoskim filmie „Kaiman”. To film o Berlusconim, jak mówią.
– Film był już pokazywany w Cannes. I w Polsce na „Kaimana” czekają. To ważny obraz. Kiedy go kręciliśmy, myślałem, że będzie ważny tylko dla Włochów. Po obejrzeniu wiem, że jest ważny dla Europy. To nie jest film o Berlusconim. Mimo że się posługuje jego przykładem. To wielkie ostrzeżenie także dla Polski, że szybkie, nie wiadomo skąd pochodzące pieniądze, pogarda dla prawa i telewizja potrafią w kilka lat zmienić mentalność narodu. To tak, gdybym go miał w jednym zdaniu określić. W tym filmie jest wiele oskarżeń. Oskarżeń zmanipulowania narodu. Dwa tygodnie po premierze były we Włoszech wybory. I wyszła kawa na ławę, jak ten włoski naród jest podzielony. Dokładnie na pół. To smutne i niebezpieczne. Tak samo jest w Polsce. Niedawno zwróciłem się do taksówkarza: – Ale znowu narobili, co? A taksówkarz na to: – Kto? O kim pan mówi? Żeby cię od razu ustawić politycznie. I ty się łapiesz, holender!, na tym, czy nie za dużo powiedziałeś. Jak za dawnych czasów trochę. W tamtym okresie w taksówce też bym się nie
odezwał. Ten niebezpieczny podział wraca. Film jest oskarżeniem tego mechanizmu.
To nie jest film o Berlusconim. Mimo że się posługuje jego przykładem. To wielkie ostrzeżenie także dla Polski, że szybkie, nie wiadomo skąd pochodzące pieniądze, pogarda dla prawa i telewizja potrafią w kilka lat zmienić mentalność narodu.
A Pana rola?
– Niewielka. Ale okazała się bardzo ważna. Reżyser Nanni Moretti tę największą bombę oskarżającą włożył w usta cudzoziemca, którego ja grałem. W związku z tym wypowiadam najokrutniejsze zdania na temat Włoch. Śmiałem się podczas zdjęć, mówiąc: – Nanni, ja przecież w życiu jednej setnej tego nie powiedziałbym o was w kawiarni czy w restauracji. Co ty mi tu każesz gadać? Ale rozumiałem jego zamysł. I mimo że krótko istnieję na ekranie, to wszyscy wychodząc z kina powtarzają moje kwestie.
I zapamiętują Stuhra. – Raczej mojego bohatera. Pewna pani zatrzymała mnie miesiąc temu na ulicy, mówiąc: – Pan jest najukochańszym zagranicznym artystą w naszym kraju. A z drugiej strony miałem mieć wywiad z włoską „Areną” – dziennikiem werońskim. Kiedy minął termin i nikt się od nich nie zgłosił, spytałem rzecznika, co się dzieje. A on na to: – Odmówili z panem wywiadu. Bo to prawicowe pismo. A ja się teraz po filmie kojarzę z lewicą. Oczywiście, włoską. Śmieję się więc, że dwóch Polaków podzieliło Włochy. Pan Adamczyk, który jest ukochany przez prawicę, i ja, kochany przez lewicę.
Jerzy Stuhr. Jeden z najpopularniejszych i najbardziej wszechstronnych polskich aktorów. Reżyser filmowy i teatralny, pedagog. Urodził się 18 kwietnia 1947 roku w Krakowie. Ukończył polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim i Wydział Aktorski Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie. Podczas studiów związany był z krakowskim Teatrem STU, po dyplomie został zaangażowany do Starego Teatru w Krakowie. W latach 70. Stuhr stworzył znakomite kreacje w najważniejszych filmach tamtego okresu, m.in. w „Wodzireju” Feliksa Falka, „Amatorze” Krzysztofa Kieślowskiego, „Aktorach prowincjonalnych” Agnieszki Holland i „Bez znieczulenia” Andrzeja Wajdy.
W latach 80. Stuhrzagrał w „Seksmisji” Juliusza Machulskiego, później jeszcze w „Kingsajzie” i „Deja vu” tego samego reżysera. Ważnymi kreacjami były również: rola w „O-bi, o-ba”, koniec cywilizacji” Piotra Szulkina i tytułowa postać w „Obywatelu Piszczyku” Andrzeja Kotkowskiego. Natomiast na scenie od początku lat 80. Stuhr współpracował z teatrami włoskimi. W 1982 roku otrzymał nagrodę krytyki włoskiej, a w 1998 roku prestiżową nagrodę Narodowego Syndykatu Włoskich Dziennikarzy Filmowych – Nastro d'Argento dla najlepszego twórcy europejskiego. W latach 90. poświęcił się także pracy pedagogicznej. Od 1990 do 1996 roku był rektorem Krakowskiej Szkoły Teatralnej, ponownie na to stanowisko został wybrany w 2002 roku.
Pierwszym filmem w jego reżyserii był „Spis cudzołożnic”. Zrealizowany został na podstawie powieści Jerzego Pilcha. Najnowszym jego dziełem jest „Pogoda na jutro”, polityczno- -obyczajowa satyra, pierwszy tego typu film w dorobku reżysera. Stuhr gra tu główną rolę, partneruje mu jego syn Maciej. Od 1998 roku Jerzy Stuhr jest członkiem Europejskiej Akademii Filmowej.
(fot. SP/GW / Bartosz Sadowski)
Ryszarda Wojciechowska JERZY STUHR W NASZEJ GALERII ZDJĘĆ