Joanna Jabłczyńska: Miłość jak czekolada z chilli
Justyna Tawicka: Joasiu, kim jest Monika, którą grasz w najnowszej komedii romantycznej: „Dlaczego Nie!”?
Joanna Jabłczyńska: Monika to żywiołowa, zawsze uśmiechnięta i ambitna dziewczyna - typ wiecznej optymistki. Pracuje jako sekretarka w dużej agencji reklamowej i - choć chciałaby wreszcie zostać dostrzeżona jako „ktoś więcej” - potrafi być cierpliwa i czekać na swoją szansę od losu. Widać po niej, że bardzo się stara - wciąż chodzi na kolejne przesłuchania; chce „zaistnieć”, jednak jej dążenie do sukcesu jest zupełnie naturalne i zdrowe. W zasadzie, śmiało można powiedzieć, że Monika przez cały czas realizuje swój „życiowy plan B”; nie zniechęca się jednak. Po prostu wie, że czasem na plan A trzeba trochę poczekać.
J.T.: Na swojej drodze Monika spotyka jednak Małgosię, czyli Anię Cieślak, która nie chce czekać...
J.J.: To prawda. Przez moment zastanawiałam się nawet, czy nie dodać mojej postaci odrobiny zazdrości o upór, konsekwencję Małgosi. Później jednak zrozumiałam, że Monika w filmie powinna zachować się tak, jak ja zachowałabym się w takiej sytuacji w życiu: postanowiłam kibicować Gosi w realizacji jej „planu A”. Monika i Małgosia trzymają więc „sztamę”, stawiają na babską solidarność, która nieraz przyda się w sytuacjach, kiedy w filmie pojawi się Dawid (Tomasz Kot - przy. red.). Monika to zresztą typ człowieka, który potrafi się szczerze cieszyć z sukcesów innych. Zna swoje miejsce w firmie i czasem miałam wrażenie, że jest wręcz nieco „strachliwa”: nie wyskakuje pierwsza przez szereg, nie wychyla się. Przełomem jednak może stać się dla niej kulminacyjna scena filmu, ale... więcej nie zdradzę.
*Zobacz "na żywo" Joasię Jabłczyńską podczas odpowiedzi na Wasze pytania, które padły na czacie Wirtualnej PolskiZobacz "na żywo" Joasię Jabłczyńską podczas odpowiedzi na Wasze pytania, które padły na czacie Wirtualnej Polski*
J.T.: W poprzednich „wcieleniach” byłaś Tośką w „Nigdy w życiu”, zagrałaś też w „Tylko mnie kochaj”. W jaki sposób trafiłaś do „Dlaczego Nie !”?
J.J.: Siłą rozpędu (śmiech). Pomiędzy studiami na prawie i pracą w kancelarii, zdjęciami do serialu, nagraniami dubbingowymi, zadzwonił telefon z propozycją tej roli. A ponieważ w poprzednich produkcjach pana Tadeusza Lampki i reżysera pana Ryszarda Zatorskiego przeszłam chyba wszystkie „piętra” castingowego „sita”, tym razem wszystko potoczyło się szybciej. Rola Moniki jest zresztą charakterologiczną kontynuacją tych poprzednich: wszystkie trzy to pozytywne, „uśmiechnięte” postaci.
J.T.: Powiedziałaś kiedyś: „Wydaje mi się, że nie odnajdę się w aktorstwie. Nie widzę siebie w show-biznesie, to nie jest mój świat. Odstrasza mnie ta sztuczność, dbanie wyłącznie o swoje interesy, ciągły wyścig i walka o wszystko. Nie chciałabym tak żyć...(...)” Czy od tej pory coś się zmieniło?
J.J.: Nie za bardzo (śmiech). Czasem nawet „cały ten zgiełk” przygasza to wszystko, co w tym zawodzie, tej pracy, jest najważniejsze. Nie twierdzę, że show-biznes zabija magię aktorstwa, ale potrafi skutecznie ją przyćmić, przytłumić. Jednak tak długo, jak ludzie będą chcieli mnie oglądać, nie chciałabym rezygnować z tej drogi. Z drugiej strony zawsze mam „koło ratunkowe - plan B”, w postaci studiów prawniczych. Jednak to aktorstwo właśnie jest moją prawdziwa pasją, tak więc, chciałabym jak najdłużej mieć w tym świecie „kartę stałego pobytu”.
J.T.:* Pytanie, czy można być dobrym, ale „nie sławnym aktorem”... To bardzo miłe, że mam swoich fanów, z drugiej strony jednak, kiedy ludzie „znają” każdy szczegół z twojego życia prywatnego i to nie zawsze szczegół zgodny z prawdą, ta „sława” potrafi narobić więcej szkody niż pożytku. Najgorsze są te sytuacje, kiedy gazety, szukając na siłę jakiegoś skandalu, nic nie znajdują, więc postanawiają sami go spreparować. Nieraz zdarzyło mi się czytać niewiarygodne historie o sobie samej, nieraz odbierałam też pełne obawy telefony od moich bliskich z pytaniem czy to prawda, że wyrzucono mnie ze szkoły lub że bawiąc się w nieskończoność, „kolekcjonuję” narzeczonych! To właśnie jest ta druga, mniej jasna strona sławy. Jednak, mówiąc po prawniczemu - ten zawód wybiera się z „dobrodziejstwem inwentarza”! (śmiech) *J.T.: Masz czasem ochotę na „wielkie dementi”?
J.J.: Teraz już nie. Choć z drugiej strony miło mi podkreślić, że mam wciąż tego samego narzeczonego, wciąż studiuję prawo, nikt znikąd mnie nie wyrzucił, zaś na imprezy nie mam zbyt wiele czasu ze względu na nadmiar obowiązków ... cóż, obraz może nieco mniej barwny, niż chciałyby niektóre gazety... (śmiech).
J.T.: Swego czasu rozpisywano się o tym, że Joasia Jabłczyńska z małej dziewczynki staje się piękną młodą kobietą. Czy dojrzałaś już także do definicji swojego „idealnego związku”?
J.J.: Myślę, że „ten ktoś” zanim zostanie tą najważniejszą dla ciebie osobą, najpierw powinien sprawdzić się jako przyjaciel. A kiedy już pojawi się zalążek związku, absolutnym warunkiem jego istnienia powinno być bezgraniczne zaufanie, rozumienie się bez słów, możliwość polegania na sobie bez względu na sytuację. Na szczęście mój Aleks jest właśnie takim człowiekiem. Nie muszę szukać dalej.
J.T.: Mówiąc o relacjach międzyludzkich - również w Twojej pracy - co Cię najbardziej drażni?
J.J.: To, czego u innych nie lubię, co mi przeszkadza i z czym staram się walczyć, to syndrom „wody sodowej”, który można zaobserwować zwłaszcza u młodych aktorów. Sama również się przed tym bronię, bo chociaż szczęśliwie nie posiadam tej cechy w swojej naturze, staram się być podwójnie czujna; zdarza mi się nawet obserwować swoje reakcja pod kątem, czy aby coś - w sposób absolutnie niezamierzony - nie zakrawa dla innych na ten właśnie syndrom. Poza tym nie uznaję sztuczności, udawactwa i nieszczerości oraz tego, że czasem aktorzy grając wciąż i wciąż, nie potrafiąc do końca wyjść ze swojej roli, zaczynają grać także w życiu.
J.T.: Twoja kariera także rozpoczęła się bardzo wcześnie...
J.J.: To prawda. Od zawsze byłam ruchliwym dzieckiem; wszędzie mnie było pełno. W 93 roku moja starsza o sześć lat siostra, zmobilizowała mnie do tego, żeby pójść na casting do „Fasolek”. Później wystąpiłam w programie dziecięcym „Tik - Tak” i... tak w wieku paru lat miałam za sobą pierwsze doświadczenia z telewizją, z kamerą. A później, siłą rozpędu właśnie, na mojej drodze pojawił się serial, film, dubbing. Nigdy jednak nie pozwoliłam na to, by życie mną „pożonglowało”: od zawsze twardo stąpałam po ziemi i do wszystkiego, co wokół mnie się działo, podchodziłam bardzo racjonalnie. Tak więc dzięki temu oraz dzięki pomocy moich rodziców, nigdy nie czułam, że coś dzieje się kosztem czegoś innego.
J.T.: Czy jest coś, czego nigdy nie zrobiłabyś dla roli?
J.J.: Myślę, że nigdy nie rozebrałabym się przed kamerą bez specjalnego „uzasadnienia”. Jeśli jednak byłoby to istotne dla wymowy danej sceny, dla odzwierciedlenia charakteru granej postaci, wreszcie, jeśli sama uznałabym to za konieczne i słuszne, wówczas nie wykluczam takiej ewentualności. Jednakże, musiałabym z całą pewnością czuć, wiedzieć, że jest to naprawdę niezbędne.
J.T.: Jak oceniasz swoje plusy i minusy?
J.J.: Lubię u siebie racjonalne podejście do życia, nie znoszę natomiast niepunktualności, która zdarza mi się zwłaszcza wtedy, gdy chcę być w wielu miejscach jednocześnie, a realia przedstawiają się tak, że stoję w samochodzie w gigantycznym korku. Poza tym, hmm... mam bardzo, ale to bardzo emocjonalną naturę. I w zasadzie po dziś dzień nie wiem, czy traktować to bardziej jako wadę, czy raczej - zaletę. (uśmiech)
J.T.: Co Joasia Jabłczyńska - przyszły prawnik, daje Joasi Jabłczyńskiej - aktorce?
J.J.: Z pewnością daje jej dobrą pamięć! (śmiech) Po konieczności zapamiętywania zawartości kodeksów prawnych, nauczenie się roli naprawdę nie stanowi żadnego problemu. Poza tym, w kancelarii notarialnej, gdzie pracuję, mając znaną twarz, wzbudzam też większe zaufanie (śmiech). A tak zupełnie serio: studiowanie prawa daje mi pewną świadomość zabezpieczenia na przyszłość. Aktorstwo jest pięknym, ale niepewnym zawodem. Jeśli więc pewnego dnia przestanie dzwonić telefon z propozycjami ról, zawsze mogę powiedzieć, że mam jeszcze drugi zawód.
J.T.: W jaki sposób zdefiniowałabyś najważniejsze dla siebie pojęcia?
J.J.: Szczęście - możliwość robienia w życiu tego, co się naprawdę kocha. Przyjaźń - czyli bezwarunkowa akceptacja drugiej osoby i jej wyborów, sukces - szczęście w życiu prywatnym: kochający człowiek, rodzinne ciepło i poczucie bezpieczeństwa; miłość... poza tym co powyżej, jest czymś, czego nie da się określić, zaś to „niedookreślenie” właśnie, jest koniecznym element jej magii.
J.T.: „Dlaczego Nie!” to także film o miłości. Gdyby przyrównać miłość do potrawy: czym byłaby dla Ciebie?
J.J.: Nie mam wątpliwości: czekoladą z chilli.
J.T.: Dziękuję bardzo za rozmowę.