Kabanosy, "Kolorowe jarmarki" i święta komunia. Co Rosjanie kochają w polskości?
Trzy kobiety, trzy historie. Jedna przyjechała do Moskwy z miłości, druga - na wymianę studencką, trzecia - do pracy. Z wzajemnością pokochały moskwiczan, którzy przyjęli je z otwartymi ramionami. Ale nie od razu. Droga do zgody na długotrwały pobyt była długa i wyboista. 28-letnia Olga: - Przeżyłam prawdziwy horror.
Co słyszą najczęściej z ust Rosjan Polki, które przeprowadziły się do Moskwy? "Co tu robisz?” albo "Mam polskie korzenie”. O poczynania polskiego rządu, Smoleńsk ani inne polityczne niesnaski nikt Justyny, Malwiny ani Olgi nie pyta. - Rosjanie doskonale potrafią rozdzielić politykę od życia codziennego. Wiedzą, że ja na działania polskich rządzących nie mam wpływu ani za nie nie odpowiadam. Nikt nie ma o nie do mnie pretensji - mówi Olga. - Są za to wrażliwi na swoim punkcie. Na krytykę ich jako narodu czy Putina można sobie pozwolić jedynie w najbliższym gronie - dodaje Joanna.
Miłość na couchsurfingu
Dziewczyna była po liceum. To ten czas, kiedy nie ma się jeszcze wobec nikogo zobowiązań, więc można pozwolić sobie na poznawaniu świata i ludzi. Olga mieszkała wtedy w nieodległym od rodzinnej Bydgoszczy Toruniu, gdzie na CouchSurfingu użyczała podróżującym kawałka podłogi za darmo. Jednym z jej gości był Wiktor, Rosjanin, w którym, z wzajemnością, zakochała się. Ale przed związkiem stanęły wyzwania, bo miała zaplanowany już pobyt w Szkocji. Pojechała, ale Wiktor nie poddał się. Skrupulatnie wyrabiał brytyjskie wizy, by móc odwiedzać miłość. Kiedy byli osobno, pielęgnowali uczucie na Skype'ie, ale taka forma im nie wystarczyła. W końcu zdecydowali: Olga przeprowadzi się do Moskwy.
- Wybór był podyktowany sytuacją zawodową Wiktora, który miał szansę na karierę w telewizji. Przeniosłam się i zaczęła się papierologia. Co trzy miesiące musiałam wracać do Polski, żeby odnawiać wizę. Po roku takiego jeżdżenia miałam dość. Zdecydowaliśmy się na ślub, który i tak planowaliśmy. Okoliczności go jedynie przyspieszyły - wspomina dziewczyna.
Jako żona Rosjanina mogła ubiegać się o pobyt czasowy, ale dopiero w tym momencie zaczęła się męczarnia. Najpierw trzeba było zebrać pokaźną teczkę dokumentów. - Musiałam dostarczyć dziesiątki zaświadczeń i wyników badań. Robiłam chyba każde możliwe prześwietlenie i testy na obecność wirusa HIV. Nie wiem, czy gdyby okazało się, że jestem chora, mogłabym ubiegać się o pobyt - zastanawia się Olga. Problem polegał na tym, że badań nie można było wykonać gdziekolwiek. Każde przeprowadza się w ściśle określonym miejscu, gdzie napotyka się na gargantuiczne kolejki i masę zaskoczeń.
"Bałam się, że stracę rękę"
- Podczas jednego z takich badań, gdzie musiałam oddać krew, siedziałam w korytarzu i czekałam, aż zapali się nad drzwiami lampeczka, dająca znak, że mogę wejść. Światło zmieniło się, więc wkraczam pewnym krokiem, a tam w takim akwarium siedzi pielęgniarka z fioletowymi włosami, ogromną czapką i pomalowanymi na zielono oczami. A ja muszę włożyć rękę w to akwarium, bo ona ma pobrać mi krew! Bałam się, że stracę rękę! To był absolutny koszmar! - wzdryga się na myśl o przeszłości dziewczyna.
Równie nieprzyjemnie wspomnienia ma 31-letnia Malwina, która w Moskwie mieszka prawie siedem lat. Pierwszy raz przyjechała tu w 2005 roku na miesiąc i od razu poczuła niesamowitą energię miasta, które nigdy nie śpi. Potem wróciła na wymianę studencką, a następnie zbierać informacje do pracy magisterskiej z farmacji o refundacji leków w Rosji.
- Zbierałam materiały u profesora, który mnie zaprosił. Mieszkałam u niego w domu, on przeprowadził się na daczę. Zaproponował mi potem pracę. Przetłumaczyłam dla niego książkę o ustaleniu cen leków z polskiego na rosyjski. Przyjechałam do pracy w lutym 2012 roku. Od tego czasu mieszkam tam. Teraz pracuję w Departamencie Zdrowia - mówi.
W listopadzie 2012 roku poznała swojego męża Saszę. Wyszła za niego w 2015 roku. Wcześniej, tak jak Olga, musiała załatwiać wizy. Jako że ślub nie jest równy obywatelstwu, i u niej zaczęło się odwiedzanie oddalonego od centrum Moskwy o 60 km biura, które znajduje się w szczerym polu. - Trzeba tam spędzić cały dzień, choć przecież załatwia się w nim sprawy ludzi z Unii Europejskiej, którzy nie przyjeżdżają do Rosji sprzątać. Ale tam poza wykwalifikowanymi pracownikami z Europy, są też pracownicy niewykwalifikowani z Azji Centralnej. Rano przychodzi się po numerek, potem czeka się wiele godzin, aż ten numerek zostanie wywołany. Powiedzmy, że o 6 wzięło się numerek, to o 16 przychodzi jego kolej - mówi.
"Jakbyśmy były niechciane"
Jej farmaceutyczne wykształcenie jest na rynku pracy pożądane. Ciągle dzwonią do niej headhunterzy, ale kiedy nie miała pozwolenia na pobyt stały, to jednak wybierali Rosjanki. Do odległego biura jeździła wielokrotnie i nigdy nie poczuła się w nim dobrze. - Powroty tam są najgorsze, bo jesteśmy wykształcone, wyedukowane, a czujemy się, jakbyśmy były niechciane. To jedyny moment, kiedy tak się czułam w Rosji - mówi.
Co ciekawe, jedyną kwestią problematyczną dla pracodawców było sformalizowanie jej pobytu, bo to, że jest młodą mężatką, która najpewniej niebawem urodzi dziecko nie stanowiło najmniejszego problemu. W Rosji to nie pracodawca płaci za macierzyński i wychowawczy, tylko państwo, dlatego nie boją się zatrudniać młodych kobiet. - Teraz jestem na macierzyńskim, który mi przysługuje. Nie mam za to kuchni mlecznej, która należy się Rosjankom. Chodzi w niej o to, że kobiety w ciąży dostają od państwa bezpłatne soki, owoce czy nabiał. Ja tego nie miałam, ale już mój synek dostaje darmowe mleko w proszku, sery, nabiały i inne przekąski - mówi.
Malwina zwraca także uwagę, że w Rosji prowadzenie ciąży jest lepsze. - System jest bardziej zaangażowany - kobieta musi być co dwa tygodnie u lekarza, a długość urlopu jest inna niż w Polsce: 10 tygodni przed porodem i 10 tygodni po porodzie. One są słabo płatne, bo jest to procent od pensji. Wychodzi około półtora tysiąca złotych na miesiąc, czyli niedużo jak na moskiewskie potrzeby. Potem jest półtora roku płatnego urlopu wychowawczego - wylicza.
W Rosji przyszedł na świat także syn 43-letniej Joanny, która po porodzie w ramach kuchni mlecznej przez dwa lata dostawała co miesiąc receptę od lekarza na mleko w proszku i zacierki. Joanna twierdzi, że to wystarcza, żeby bezpłatnie wykarmić dziecko. Poza tym dostała też z tytułu narodzin dodatkową wypłatę.
Heroiczny poród
Przy wypisie ze szpitala po porodzie Malwiny położna wręczyła nowonarodzone dziecko ojcu i wygłosiła formułkę, że bardzo dziękuję matce za heroiczną pracę włożoną w poród. - Poczułam się wtedy bardzo doceniona, a mój mąż przekonał się, że to było naprawdę wielkie wyzwanie - mówi kobieta.
Zwraca przy tym uwagę, że różnice płci są w Rosji bardziej zaznaczone niż w Polsce. - W Dzień Kobiet życzenia może mi złożyć każdy - nawet przed świętem — w pracy dostajemy kwiaty od szefa, od zespołu, pan w sklepie składa mi życzenia, ludzie na ulicy też, zupełnie nieznajomi. Kobiety tutaj dostają od mężczyzn kwiaty przy byle okazji - mówi. Zgadza się z nią Joanna: - Rosjanie traktują kobiety po staroświecku, są bardziej szarmanccy, wystarczy spojrzeć na ilość sklepów z kwiatami, koło mnie jest ich siedem z tego trzy całodobowe. W Sopocie, z którego pochodzę, są dwie kwiaciarnie: jedna przy cmentarzu, druga na rynku.
Rola wychowania dziecka sytuuje się więc bardziej po stronie kobiety, dla której wyzwaniem jest poruszanie się komunikacją z wózkiem. Metro z lat 30. nie jest zaopatrzone w windy, jedynie nowe stacje je posiadają. Żeby z wózkiem zjechać z poziomu ulicy do stacji, trzeba zamówić bombardierów, którzy zajmą się eskortą. Można to zrobić na każdym przystanku, ale nie zawsze są dyspozycyjni od ręki. Jak przekonuje Malwina, czasami trzeba się na nich sporo naczekać, dlatego sama zgłasza zapotrzebowanie wcześniej. Dla Joanny nigdy nie był to specjalny problem.
Być może wynika to z tego, że kobieta jest w Moskwie już 20 lat i przyzwyczaiła się do wyzwań, które przed nią stoją, choć z biurokracją związaną ze zdobyciem pobytu mierzyła się późno. - Wcześniej nie potrzebowałam go, bo mój pracodawca zajmował się formalnościami związanymi z zapewnieniem mi legalnego zatrudnienia i pobytu. Kiedy wpadłam na pomysł zdobycia pobytu stałego, przekonałam się, jak to wygląda - mówi. Zaświadczenie o niekaralności dostarczała pięć razy, bo jest ważne tylko trzy miesiące. Zmieniły się jej dwie wizy, bo paszport stracił ważność, więc musiała zdobyć nowe tłumaczenia. Równo miesiąc po tym, jak zdobyła pobyt tymczasowy, ukradziono jej wszystkie dokumenty. Musiała przejść procedurę niemal od nowa. Podobny pech spotkał ją wcześniej, kiedy wyjechała na stypendium do Moskwy jeszcze w latach 90. - Złamałam nogę i pół stypendium przeleżałam w łóżku - wspomina ze śmiechem. Do dziś pamięta ten pierwszy szok w moskiewskich sklepach, w których najpierw się płaciło, a potem dostawało towar. Zanim wyjechała nasłuchała się od ludzi: "Po jaką cholerę ty chcesz tam jechać!?”. Brano jej wyjazd za fanaberię. Dziś tworzy tu rodzinę.
Polak czy Rosjanin?
Dziecko Joanny przyszło na świat w Rosji. Ojcem jest Rosjanin, matką - Polka. Ponieważ między Polską a Rosją nie ma podpisanej umowy regulującej kwestię obywatelstwa, chłopak w Rosji rozpatrywany jest jako Rosjanin, w Polsce - jako Polak. Uczy się w Szkolnym Punkcie Konsultacyjnym przy Ambasadzie RP w Moskwie, bo Joannie zależy na kontakcie syna z polską kulturą, której w Rosji jest niewiele. - Ja spotykam się z Polakami, bo moja firma jest polska, zatrudnia około 100 osób znad Wisły, ale poza festiwalem Wisła w Moskwie, który od ponad dekady rokrocznie prezentuje dokonania polskiej kinematografii, i spotkań w Domu Polskim ciężko natrafić na ślady nadwiślańskiej kultury. W telewizji nie ma naszych filmów, a w radiu piosenek - mówi. Jedynym sukcesem "naszych” w Rosji w ostatnich latach był występ Renaty Wolniewicz z Petersburga, która doszła do wysokiego etapu w "The Voice of Russia”. Śpiewała "Kolorowe jarmarki”, piosenkę, która jest tutaj wielkim przebojem i jest pozostałością po czasach, gdy polscy artyści święcili w ZSRR tryumfy.
Olga i Malwina zwracają uwagę, że brak obecności polskiego kina i teatru w Moskwie to dla nich duży problem. Obie chwalą rolę festiwalu Wisła, który w tym roku odbył się już po raz 11. To dla Polaków najważniejszy czas w roku, kiedy przez tydzień mogą zanurzyć się w bieżących dokonaniach naszych filmowców.
- Staram się być w Polsce przynajmniej raz w roku, żeby chodzić do teatru i do kina. Nie chcę tracić kontaktu z naszą kulturą, która przecież świetnie się rozwija - mówi Olga, która z mężem rozmawia więcej po polsku niż po rosyjsku, bo mężczyzna nauczył się dla niej jej ojczystego języka. Olgę z kolei języka męża uczyła jego babcia, która nie jest nauczycielką, tylko lekarką. - Tamto pokolenie operuje świetnym rosyjskim i ma dużą cierpliwość. Siedziałyśmy razem, ja pisałam wypracowania, ona je sprawdzała. Jak w szkole. Lepiej nie mogłam trafić - wspomina dziewczyna, która próbowała sama uczyć męża polskiego. - To nie działało. Trzeba po prostu komuś zapłacić, żeby się przyłożyć, bo cały czas salwowaliśmy się angielskim. Najwięcej Wiktor nauczył się polskiego w Polsce. Teraz jest korespondentem polskiej telewizji w Moskwie, co też wymusza na nim nieustanne korzystanie z języka. Także dlatego rozmawiamy po polsku w domu.
Rodzina męża nigdy nie dała jej odczuć, że nie jest zadowolona z ich związku. - To bardzo otwarci ludzie. Ciocia Wiktora ma męża z Belgii, więc nie był to szok, że chłopak ma narzeczoną z innego kraju. Choć oczywiście nasz kontakt najbardziej poprawił się, gdy nauczyłam się języka i mogłam się swobodnie komunikować - mówi.
Specjalistki z Zachodu
Poza koszmarem zdobycia pobytu żadnej z nich nie dano nigdy odczuć, że są w Moskwie niechciane. Malwina: - Nigdzie nie jestem traktowana gorzej. W pracy Rosjanie rozpatrują mnie jako specjalistkę z Zachodu. Zresztą my, Polacy, w kontekście pracy mamy wielkie możliwości, dużo większe niż sami Rosjanie. Teraz, na przykład, umówiłam się z pracodawcą, że będę pracowała od połowy czerwca na pół etatu z domu, właśnie przez wzgląd na nieudogodnienia w podróżowaniu z wózkiem. Nie było z tym problemu - mówi. Podkreśla też, że dla Rosjan Polki to synonim kobiecości, klasy i piękna. Barbara Brylska, absolutna tutaj gwiazda, ten symbol umocniła.
Olga: - Ludzie reagują na moje pochodzenie jedynie pozytywnie. Nigdy mi się nie zdarzyło, żeby było inaczej. Tu jest mnóstwo imigrantów z Kirgistanu czy Tadżykistanu i to oni są tymi prawdziwymi imigrantami, którzy przyjeżdżają za chlebem. Obecność ludzi z Europy budzi raczej pytanie, "A co ty tu robisz?", nawet jeśli jest to Europa Wschodnia. Wśród Rosjan jest mnóstwo wypytywaczy, którzy chcą się dowiedzieć jak najwięcej o tym, jak jest w Polsce.
Olga i Joanna zwracają uwagę, że mnóstwo osób, gdy dowiaduje się o ich pochodzeniu, mówi o swoich polskich korzeniach. - Bardzo dużo osób przyznaje się, że ma babcie albo dziadka z Polski. Mówią to z dumą. Nigdy też nie dano mi odczuć, że jestem niechciana, bo jestem z Polski. Raczej reakcje są na plus. Choć przyznaję, że staram się w Rosji nie poruszać spraw polityki, bo nie mam na nią żadnego wpływu. Na te obszary nie wchodzimy i wydaje mi się, że jest to dobry pomysł - zaznacza Joanna i dodaje: - Rosjanie pytali mnie jedynie, skąd się bierze takie nastawienie obecnego rządu do nich. Zawsze mówiłam, że my mamy swoich oszołomów, i oni mają swoich oszołomów - ucina.
Kobiety zwracają jednak uwagę, że Rosjanie o wiele mniej rozmawiają o polityce niż Polacy. Olga: - Rosjanie nie mieszają życia politycznego i prywatnego, dla nich to są osobne strefy - państwo sobie, a ludzie sobie. Nikt nie ma do mnie pretensji za to, co władza w Polsce robi. Nie mam żadnych obaw o siebie w Rosji, natomiast bardziej się boję, że coś złego może spotkać moich rosyjskich przyjaciół, których często do Polski zabieram.
Malwina: - W ciągu sześciu lat może ze trzy razy ktoś mnie zapytał, czemu my, Polacy, tak nie lubimy Rosjan, którzy przecież zwalczyli Niemców. Odpowiadam wtedy, że to inna optyka. Oni znacznie bardziej wolą rozmawiać o tym, co można zobaczyć w Polsce, jakie mamy święta, jacy jesteśmy. Bardzo im się podoba idea świąt Bożego Narodzenia.
Tylko nie Mundial!
Na kwestię tego, że Rosjanie są zdecydowanie bardziej zlaicyzowani od nas zwraca uwagę także Joanna, która o tym, że my, Polacy, jesteśmy znacznie bardziej zakorzenieni w tradycji, przekonała się, gdy jej syn przystępował do komunii. - Część rodziny mojego męża, zupełnie nieskażona katolicyzmem, nie wiedziała w ogóle, jak powinno się świętować. Za to wykwintny obiad, pełen polskich dań, który wyprawiliśmy zrobił prawdziwą furorę - do dziś jest wspominany! - śmieje się.
Joanna zauważa, że Rosjanie należą do imprezowego narodu. - Lubią bawić się na maksa. Teraz, gdy przyszło lato, rozpoczął się sezon szaszłyków i spędzania wolnego czasu na suto zakrapianych grillach. Ale picie Rosjan to nie jest norma, bo jest też mnóstwo grilli niezakrapianych w ogóle. Wszystko zależy od środowiska. Bywa, że ludzie śpią po stołach, a bywa, że grzecznie wypiją drinka i koniec, bo uprawiają sport, jeżdżą na rowerach, biegają. Zdrowy tryb życia jest tu coraz bardziej widoczny - mówi. Ale nawet ci, którzy chcą być fit, mają słabość do naszych kabanosów i kiełbasy krakowskiej. - Zawsze je do Rosji przywożę, robią furorę wśród moich przyjaciół - cieszy się Malwina.
Teraz przed kobietami trudny czas mundialu, który jeszcze bardziej wypełni - i tak już przepełnioną - Moskwę ludźmi. Jeśli bowiem Olga, Malwina i Joanna na coś w stolicy Rosji narzekają, to właśnie na przepełnienie. Joanna: - Moskwa to moloch, który mnie strasznie męczy, bo nie chce mi się iść nawet do najbliższego sklepu, o centrum nawet nie wspominając. To zawsze przepychanie się przez tabuny ludzi. Na wydarzeniach kulturalne też nie chodzę przez dziki tłum. Noc muzeów jest tutaj cudowna, ale tam się nie da nigdzie wepchnąć. To nie są słowa na wyrost. W soboty mój mąż jeździ na rowerze do odległego o kilometr parku o 9 rano, żeby zająć dla nas miejsce, bo chwilę później nie da się tam wcisnąć szpilki. Dlatego teraz, jak się zaczną mistrzostwa, ewakuujemy się z Moskwy, bo tu nie da się żyć - podsumowuje Joanna.
Ale po mundialu do Moskwy wraca, bo tak jak Olga i Malwina nie wyobraża sobie już życia gdzie indziej.
Artur Zaborski, Moskwa