"Klątwa młodości" największym rozczarowaniem roku? [Recenzja]
Przyznajemy z bólem serca, bo to film niegdyś obiecującego reżysera, ale "Klątwa młodości" to, niestety, knot tego lata. Zestarzał się jeszcze zanim pojawił się na ekranach.
"Neil Marshall, chłopie, co ci się przytrafiło?", chciałoby się zapytać. Niegdyś rokujący brytyjski reżyser, choć raz chybiał, raz trafiał, pozostawał niezmiennie oryginalny. Nawet jak ponosił dość spektakularne klęski, usiłując przebić się do hollywoodzkiego mainstreamu.
Ba, jego odcinki "Gry o tron", za które zresztą otrzymał zasłużoną nominację do prestiżowej nagrody Emmy, wyróżniały się na tle zwyczajnie solidnej telewizyjnej roboty. Marshall pełne metraże kręci rzadko, a od lat nie zrobił nic naprawdę dobrego, ale nadal cieszy się gdzieniegdzie resztkami ogromnego kredytu zaufania, jaki wywalczył znakomitym "Zejściem".
Dzisiaj jednak przeszło piętnaście lat od tamtego filmu, ten niezaprzeczalnie utalentowany facet jest zaledwie smutną metaforą niespełnionej obietnicy.
Maria Sobocińska zniechęcana przez rodzinę. Aktorka z hitu Netflixa opowiada przeszkodach w karierze aktorskiej
Czekająca na kinową premierę dobry rok "Klątwa młodości" to porażka, z którą trudno jest się pogodzić, pamiętając Marshalla jako filmowca, który jeszcze potrafił.
Od pierwszego ujęcia jest boleśnie oczywiste, że mamy do czynienia z istnym kinematograficznym ersatzem, czyli zaledwie namiastką prawdziwego produktu.
Scenografia i kostiumy są na poziomie, nie przesadzając, serialu telewizyjnego z głębokich lat dziewięćdziesiątych, kiedy groszowe produkcyjniaki fantasy czyniły ze swojej umowności nawet i pewien atut, bo cóż innego było robić, gdy miało się do dyspozycji byle jakie kostiumy, chałupy naprędce pozbijane z desek i styropianową makietę zamku.
Druga połowa siedemnastego stulecia wygląda u Marshalla niczym z reklamy drugoligowego proszku do prania, a Charlotte Kirk, odtwórczyni głównej roli, prezentuje się, jakby przyszła prosto z sesji zdjęciowej do reklamy masła.
Kirk — która również przyłożyła rękę do scenariusza — gra Grace Haverstock, która, po tragicznej śmierci męża, odrzuca awanse miejscowego ważniaka i zostaje przezeń oskarżona o uprawianie magii, gdy na miejsce przybywa niesławny łowca czarownic. I wtedy zaczyna się sadystyczny spektakl tortur, które przechodzi Grace. Łatwo pewnie byłoby oskarżyć Marshalla o powrót do bezrefleksyjnej mizoginii charakterystycznej dla kina eksploatacji, gdyby nie finałowy akt, gdzie nareszcie kobieta ma szanse odpłacić pięknym za nadobne.
Lecz wszystko to pozbawione jest dramatycznego napięcia i życia, tak jak bohaterowie rzucający bez przekonania miernie napisane kwestie. Niezwykłe jest, jak Marshallowi udało się wyzuć z energii taki samograj, bo przecież chodzi o kontrastowe zestawienie niezłomności ducha cierpiącej katusze Grace z arogancką bezsilnością sadystycznego oprawcy, czego, wydawałoby się, nie da się zepsuć. A jednak.
KLĄTWA MŁODOŚCI | TYLKO W KINACH OD 6 SIERPNIA | ZWIASTUN
Brakuje tu eskalacji buzujących emocji, jakby wszystko, co oglądamy, działo się bez przyczyny i skutku. Owszem, można się sprzeczać, że przecież serwowanie cierpienia drugiemu człowiekowi jest wyjściowo niegodne i bezcelowe, zgoda, lecz film rządzi się innymi prawami i przecież, jak udowadnia finał, przynieść ma katharsis wynikające z napędzanej słusznym gniewem zemsty.
Tyle że Marshall nie potrafi wykrzesać z "Klątwy młodości" nawet iskry. To jak oglądanie niedogasającego leniwie ogniska, lecz zalanego chluśnięciem wody z kubła. Mogła to być przejmująca opowieść o hipokryzji, sięgająca do trzewi historia o bólu zrodzonym z zawiści i religijnego fundamentalizmu, feministyczna wypowiedź Marshalla stawiającego umęczoną kobietę przeciwko męskiej pysze, ale wszystko to, choć tutaj obecne, nie zostaje rozwinięte do długości nawet pełnego zdania. Nie da się zbudować filmu z półsłówek. Lepiej chyba w ogóle zamilknąć.