Kolor zimny

Pamiętam jak w liceum kładziono nam do naszych nastoletnich głów jak ważnych pojęciem w historii literatury jest Synestezja: środek stylistyczny, poprzez który wrażenia właściwe jednemu zmysłowi mogą być odbierane innym, równoczesne postrzeganie. Synestezja, kluczowa dla literatury symbolizmu I teorii korespondencji sztuk... Literki wywołujące skojarzenia z barwą, dźwięki powodujące uczucia właściwe dotykowi. Pamiętam, że niebieski jest odczuwany jako zimny. Mroźny. Cold blue.

Jeśli miałabym określić film Urszuli Antoniak jednym tylko przymiotnikiem, “synestezyjny” zostawiłby wszystkie inne określenia daleko w tyle. Bo jak inaczej można zdefiniować utwór (tak właśnie: utwór) reżyserki, który nie tylko brzmi jak najkunsztowniej skomponowana aria, ale też pachnie – szpitalem, suchym chorym ciałem, świeżą farbą – i dotyka widza. “Code...” pieści skórę swoją chłodną dłonią, lecz czyni to tylko po to, by stłumić naszą czujność. Za chwilę wbije w przedramię ostre paznokcie i mocno, mocno zaciśnie palce.

Marian (wybitna, wybitna Bien de Moor) jest duchem. Krucha i prawie przezroczysta, jak czysta kartka papieru niesplamiona choćby cieniem liter. Nie wiemy o niej nic, poza kilkoma rzuconymi na zachętę skrawkami faktów. Marian jest pielęgniarką na oddziale paliatywnym. Przez puste, nowe mieszkanie przemyka raczej niż w nim mieszka; często ma nocny dyżur. Marian mówi, że ma córkę. Pacjentom, którzy odchodzą zabiera pamiątki, drobne przedmioty codziennego użytku (ułożone wzdłuż niewidzialnej linijki mieszkają w szafce w salonie). Od czasu do czasu kradnie im też życie. Marian przynosi śmierć, wierząc, że czyni dobro. Widzi - ale nie potrafi wejrzeć w ludzką duszę; dlatego czasami podejmuje złą decyzję, popełnia błąd.

Film Antoniak jest zmysłową opowieścią o przenikaniu z dnia w dzień, życiu (a raczej: byciu) pod powierzchnią rzeczywistości. W zwolnionym tempie, bez zewnętrznych umocowań, w uporczywej samotności, przypadkowych spotkaniach z cielesnością, fantomatycznych uczuciach. O śmierci będącej częścią każdego dnia, nieuniknionej ale miękkiej, ciepłej, wyzwolonej z kulturowych tabu, religijnej symboliki i pierwotnego przed nią lęku. O osuwaniu, zapadaniu się w śmierć jak w lepszy, pełniejszy świat.

Marian jest duchem, bo codziennie przenika między światami żywych i martwych, aż w końcu w bezczasie zlewających się nocy i dni traci z oczu tę kruchą granicę. Antoniak wie, co znaczy strata. Może dlatego tak dotkliwie drży w głowie rozżarzone pytanie – o niezdefiniowanym kolorze – które autorka zdaje się zadawać bez ustanku: „Jak może umrzeć ktoś, kto nigdy nie żył”?

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)