Krótka książka o zabijaniu
Niezręcznie jakoś rozpisywać się o filmie, którego nie sposób w Polsce zobaczyć (chociaż, czy w dobie Internetu są jeszcze jakieś filmy, których nie sposób zobaczyć?), więc napiszę o książce, bo ta właśnie się w Polsce ukazała. Ale zacznijmy od początku, czyli od końca.
Parę lat temu obejrzałem na festiwalu kina latynoskiego w warszawskim kinie Muranów (przy okazji – kolejna edycja imprezy tuż tuż!) film Barbeta Schroedera *Matka Boska MordercówMatka Boska Morderców* („La virgin de los sicarios”). I dobrze pamiętam to piekielne uczucie zdławienia, jakby przez cały seans ktoś zaciskał rękę na moim gardle. Powinienem pewnie napisać, że ten film był jak strzał w serce, skoro jego akcja dzieje się w kolumbijskim Medellin, gdzie zginąć można w każdej chwili, w biały dzień na ulicy, tylko dlatego, że jakiemuś uzbrojonemu młodzieńcowi nie za bardzo spodobał się wyraz naszej twarzy.
Nie, perfidia twórców „Matki Boskiej...” polega na tym, że choć w ich dziele „trup ściele się gęsto”, nas pozostawiają przy życiu, każąc w osłupieniu patrzeć na lokalne zabawy z bronią.
Przy życiu pozostanie też główny bohater, starzejący się pisarz, Fernando (w filmie gra go świetnie German Jaramillo). Nosi on to samo imię co autor literackiego pierwowzoru – najsłynniejszy po Marquezie pisarz kolumbijski, mieszkający na stałe w Meksyku – Fernando Vallejo. Ów pierwowzór, zatytułowany po polsku „Matka Boska Płatnych Morderców”, powinniście znaleźć w księgarniach, bo dopiero co opublikowało go wydawnictwo Muza w tłumaczeniu Marty Szafrańskiej-Brandt. Vallejo napisał zresztą także scenariusz filmu Schroedera.
Fernando wraca do rodzinnego Medellin, by umrzeć. Lecz, choć powiada, że: „Starość jest niegodna, nieprzyzwoita, odrażająca, haniebna, wstrętna, a starzy nie mają prawa do niczego poza śmiercią” – jego jedynego nie imają się kule. Jak duch albo niewidzialny człowiek przechodzi przez ulice zabójczego miasta. Zamiast niego giną ci, których kocha i pożąda – chłopcy, młodzi (12-17 lat) zabójcy zwani sicarios. Wywodzą się z rozsianych na wzgórzach dzielnic nędzy, gdzie „chęć zabijania szła o lepsze z… furią prokreacji”. Likwidują wrogów i konkurentów swych mafijnych bossów, a przy okazji mordują siebie nawzajem.
Gdy któryś z ich szefów ucieka lub ginie, zostają bez pracy i celu. Wtedy strzelają do wszystkiego, co się rusza, bo nie można żyć bez zabijania, bo nic innego nie potrafią. Są nastoletnimi Aniołami Zagłady, zanim sami nie padną od czyjegoś strzału mimo noszonych dla ochrony na ciele w trzech miejscach (na szyi, przedramieniu i kostce) szkaplerzy z Matką Boską. Taka śmierć to i tak pewien postęp, gdyż jeszcze niedawno wyrzynano się w Kolumbii maczetami. Kochankowie Fernanda – Alexis i Wilmar – przenoszą na tamten świat tych, którzy narazili się pisarzowi lub zwyczajnie nie przypadli mu do gustu: punka słuchającego zbyt głośno muzyki, opryskliwych taksówkarzy, nawet matkę z dwójką niesfornych dzieciaków. Sicarios unicestwiają ich jakby likwidowali dokuczliwe komary. A kto by się tam pochylał nad rozgniecionym insektem?
Spiętrzenie morderczego absurdu sięga zenitu, gdy Fernando idzie na pogrzeb zabitego właśnie człowieka, który – jest tego pewien – zginął już trzydzieści lat temu (czyżby „leniwa Śmierć zaczęła przerabiać starych zmarłych?”).
Hiperrealizm pokazanej w „Matce Boskiej...” ziemskiej apokalipsy robi iście surrealistyczne wrażenie, ale narrator gasi naszą egzaltację: „Biedny surrealizm rozpada się na kawałki wobec rzeczywistości Kolumbii”. Toteż on sam patrzy na swoich rodaków, ba! na całą ludzkość, bez najdrobniejszych złudzeń, z mieszaniną pogardy i gniewu. Nie może się tylko zdecydować, kto ponosi odpowiedzialność za tę „nieogarnioną niegodziwość” – ludzie, natura czy Bóg.
Jak markiz de Sade odrzuca sentymentalne zasłony i moralizatorskie krętactwa, by ukazać ostre, wyraziste, wyzbyte emocji i skrupułów zło, które jest solą tej ziemi i jej istotą. Brzydkie i pokraczne wydaje na świat piękne owoce w postaci sicarios - szybko trzeba dać im miłość i rozkosz, bo zaraz zginą. „Życie ludzkie w swej najgorszej odmianie nie jest tragiczne, lecz bezsensowne”. To akurat nie Vallejo, lecz John Gray ze swej znakomitej, również działającej jak lodowaty prysznic eseistycznej książki „Słomiane psy. Myśli o ludziach i innych zwierzętach”.
Jeśli macie odwagę podążyć śladami Fernanda, sięgnijcie po „Matkę Boską Płatnych Morderców” (to zaledwie 120 stron). I namawiajcie wraz ze mną polskich dystrybutorów, by zechcieli chociaż wydać film Schroedera na DVD.
PS. Warto także dla porównania obejrzeć inny film o Medellin – „Rosario Tijeras” Emilia Maille. Jego polska premiera planowana jest na 22 czerwca.