Męczeństwo zielonych ludzików
Obejrzałem filmy z cyklu "30 minut". I bardzo się zmartwiłem. Bo powiedzieć, że te filmy są smutne, to powiedzieć za mało. One są po prostu smętne. Gwoli wyjaśnienia - "30 minut" to godny pochwały pomysł Wojciecha Marczewskiego - finansowany przez m.in. przez Szkołę Mistrzowską Andrzeja Wajdy i TVP Kultura - dający młodym twórcom szansę zadebutowania. Jeszcze nie w pełnym metrażu, na razie w metrażu krótszym, od którego - przypominam - zaczynali m.in. Agnieszka Holland i Krzysztof Kieślowski. Bo po tym można poznać twórcę zdolnego, że umie zwięźle a dobitnie pokazać i powiedzieć, co ma do pokazania i powiedzenia.
Otóż, nasi młodzi do powiedzenia nie mają nic. Poza frazesami, że w Polsce jest źle i niedobrze. Tautologia ostatniego sformułowania jest jak najbardziej zamierzona, gdyż tautologiczne są również owe półgodzinne filmiki. Bohaterowie cierpią, skarżą się i mają pretensje, a w obrazku widać biedę, brud, zimno, szare bloki, krzywe chodniki, zacięte twarze itd. itp. Czyli to, co zwykle. Nie rozprasza tego "doła" najdelikatniejszy nawet powiew poczucia humoru. Potwierdza się, że jesteśmy najbardziej ponurym narodem świata, bez odrobiny dystansu do siebie i do rzeczywistości.
Z tego marazmu wyłamuje się poniekąd tylko etiuda "Troje do wzięcia" Bartka Konopki. Tu, co prawda, też martyrologia i "realizm po polsku" z etatową odtwórczynią ról kobiet nieszczęśliwych, Małgorzatą Hajewską-Krzysztofik jako matką z rakiem. Ale przynajmniej na drugim biegunie jest w tym filmie silna (choć także obnosząca nieprzyjemny wyraz twarzy) dziewczyna, która robi wszystko, by nie oddać swojego rodzeństwa na pastwę opieki społecznej. To zresztą także charakterystyczny motyw polskiego kina - głęboka nieufność do instytucji publicznych i obcych ludzi. Trzeba się trzymać w kupie, ze swoimi, w gronie rodzinnym, choćby nawet członkowie rodziny byli wredni i głupi.
Źaden z młodych twórców nie pozwolił sobie na realizację komedii czy choćby filmu lżejszego w tonie. Wszyscy się strasznie napinają i, oczywiście, moralizują. W tak młodym wieku? To naprawdę nieprzyzwoite! 15-letnia bohaterka filmu "W krainie jaskrawych zabawek ;)" Mateusza Dymka chce się wyrwać z rodzinnej wioski i spróbować sił w Warszawie podczas castingu do reklamy. Nie trzeba być ani Einsteinem, ani Eisensteinem, by zgadnąć, że dziewczyna zostanie poniżona (ta wredna warszawka - który to już raz na ekranie?) i z podkulonym ogonem wróci do domu. W chałupie siedzieć i ojcu grochówkę gotować, a nie szlajać się nie wiadomo gdzie!
No właśnie. Skoro jest tak niedobrze, skoro bohaterowie czują się tak bardzo - excusez le mot - zjebani i sponiewierani, to dlaczego kurczowo trzymają się swoich miejsc i polskiej ziemi? Najbardziej kuriozalnym przykładem jest film... ..."Podróż" Dariusza Glazera. Matka dwójki dzieci, żona żałosnego męża i zarazem pracownica Leader Price wyzyskiwana i lekceważona przez swojego szefa, dostaje nieoczekiwaną propozycję od znajomego z Londynu: "Przyjeżdżaj, wciąż cię kocham i mam dla Ciebie robotę".
Oczywiście, przeżywa wewnętrzne męki, idzie do matki, która zamiast powiedzieć jej, by pojechała, spróbowała i zarobiła, wpycha ją w jeszcze większe poczucie winy: "Jak Ty będziesz mogła z tym żyć!" (znaczy się, z tym zostawianiem męża i dzieci). Bohaterka wsiada jednak do autobusu, ale szybko wysiada pośrodku drogi i przez zaspy śnieżne wraca do domu. Matka Polka musi być Matką Boską Boleściwą. Nie ma dla niej alternatywy. Proponuję posadzić reżysera filmu na kasie w Leader Price. Bez pampersa.
Inny przykład - "Fabryka" Macieja Adamka. Młody chłopak zostaje uwiedziony (?) przez swoją koleżankę z pracy, która następnie oznajmia mu, że jest z nim w ciąży. Chłopak bije się z myślami, ale w końcu po paru mówkach umoralniających swojej matki (która kiedyś studia rzuciła, by oddać się macierzyństwu i taka jest z tym wciąż szczęśliwa!, dobrze że chociaż ona), postanawia wziąć na siebie trud bycia ojcem. A wtedy dziewczyna mówi mu, że to był tylko żart. Ni z gruchy, ni z pietruchy. To o co jej chodziło i po co chłopaka tak wkręciła?
"Myślisz, że bohaterka zrobiła sobie aborcję, ale że to słowo tabu we współczesnej Polsce, nie pada na ekranie?" - zapytałem koleżankę, z którą oglądałem "30 minut". "Nie sądzę." - odparła - "Aborcja to dla tych młodych kaznodziejów konkret, publicystyka i ideologia, a oni przecież chcą być uniwersalni.". Tyle że ich uniwersum jest zaścianek. Nie wychodzą w swoich filmach poza opłotki.
Świadczy też o tym fakt, że prawie wszyscy kurczowo i monotonnie trzymają się telewizyjno-reportażowej poetyki. Jedynie w filmie "Męczeństwo Mariana" Adriana Panka mamy lekkie zaburzenie realności. Młody katecheta przyjeżdża do małego miasteczka, gdzie pada na niego podejrzenie, że jest homoseksualistą i pedofilem (jasne, przecież to to samo!). Z takiego zarysu fabuły mogłoby coś ciekawego wyłonić się w temacie "polskiej mentalności". Ale reżyser zaczyna z miejsca bredzić i nie sposób dociec, o co mu chodzi. W zakończeniu bohatera porywa... UFO. I z Bogiem. Proponuję, by zielone ludki zabrały ze sobą całe polskie kino. Bo jak na nie patrzę, to mam wrażenie, że bierze sie ono z kosmosu.