Bogatą filmografię Takashiego Miike warto sobie odświeżać co 3-4 lata; wtedy najłatwiej dostrzec wszelkie zmiany w jego wciąż zmieniającym się, zmierzającym do realizatorskiej podejściu do kina. "13 zabójców", doskonale nakręcona i świetnie opowiedziana historia samurajska, wydaje się być tej drogi zwieńczeniem, swego rodzaju spełnioną obietnicą, jaką jeszcze kilka lat temu niosły ze sobą "Big Bang Love", "Like a Dragon" czy "Sukiyaki Western Django". Po Miike-szaleńcu, chaotyku i improwizatorze nie pozostał najmniejszy ślad. Tu liczy się perfekcja.
I choć "13 zabójców" nie jest filmem przesadnie wystudiowanym, to podjęta konwencja robi swoje. Miike niemal zupełnie rezygnuje tu z jaskrawych barw, malując swój film ziemistymi, nieprzyjemnymi odcieniami. Spowita sugestywnym mrokiem wizja stanowi zapowiedź pewnego końca - mamy rok 1844, nieco ponad dwie dekady przed zniesieniem szogunatu i ostatecznym rozwiązaniem samurajskich tradycji. Nadchodzi zmierzch legendy, której biblia - bushido - dawno już pokryła się krwawym dyshonorem. Wszyscy mają tego świadomość. Gdy bezlitosny lord Naritsugu buntuje się przeciwko podyktowanym hipokryzją i cwaniactwem czasom pokoju, jego brat - sam Szogun - wydaje ciche polecenie zdławienia problemu w zarodku.
Wpisana w fabułę "13 zabójców" ambiwalencja godna jest największych mistrzów jidaigeki - Miike z jednej strony demonizuje mordującego i gwałcącego w dzikim szale Naritsugu, z drugiej czyni go sumieniem swoich czasów, jedynym wojownikiem, który przeciwko ślepemu oportunizmowi szogunatu potrafił się zbuntować. Podobnych demaskacji systemu feudalnego dopuszczali się przed laty Hideo Gosha czy Masaki Kobayashi, ale to właśnie Miike robi coś, co nie do końca udało się nawet samemu Kurosawie - przygodowy dramat obciąża balastem historycznej świadomości.
Świetna jest już sama ekspozycja postaci - powolna, często wręcz arogancka względem naszych ewentualnych oczekiwań. Miike układa swoją opowieść z historycznych klocków i popkulturowej fikcji - konfrontacja trzynastu śmiałków z lordem Naritsugu i jego dwustuosobową świtą jest japońskim odpowiednikiem mitu o 300 Spartanach.
Zdarzyło się, nie zdarzyło? Nie wiadomo - fabularyzując tę legendarną opowieść, Miike nie tylko składa wystawny hołd całemu kinu samurajskiemu, ale przede wszystkim gloryfikuje mistrzów miecza, płacząc nad ich upadkiem. Potwierdzeniem tego jest wieńcząca film potyczka, a zarazem jedna z najwspanialszych scen bitewnych ostatnich lat. W trwającej ponad 40 minut konfrontacji trup ścieli się gęściej, niż w "Kill Bill" i "300" razem wziętych. A jakie to piękne! Ot, samurajska śmierć w brutalnej glorii, na chwilę przed końcem wszystkiego.