„Moonlight”: z archiwum czarnego rapu [RECENZJA]
- „Moonlight” to arcydzieło, które uzupełnia ważną lukę w opowieści o tożsamości czarnoskórych Amerykanów - pisze w recenzji Kaja Klimek. Dramat Barry'ego Jenkinsa zdobył Oscary w kategoriach "Najlepszy film", "Najlepszy aktor drugoplanowy" oraz "Najlepszy scenariusz adaptowany".
Każdy, kto wnikliwie słucha amerykańskiego rapu nie tylko dla fajnych beatów, ale i dla tekstów, zna już pewną wersję tej opowieści. Zna ją z płyt Nasa, Tupaca Shakura, Mos Defa, Jaya Z, a ostatnio Kendricka Lamara czy Franka Oceana. Raperzy od co najmniej 30 lat opowiadają o tym, że najpierw bycie czarnoskórym dzieciakiem, potem czarnoskórym chłopakiem i wreszcie czarnoskórym mężczyzną to właściwie wieczna walka. Walka z oczekiwaniami własnej rodziny i własnej społeczności, która może zarówno wspierać jak i podcinać skrzydła, skutecznie odbierając nadzieję, że jakakolwiek zmiana na lepsze jest możliwa. Do tego dochodzi walka na poziomie społecznym – ta z systemem i opresyjną kulturą WASP-ów (ang. białych anglosaskich protestantów), walka o własną edukację, walka na rynku pracy, walka o równą płacę... I tak bez końca. Warto jako kontekst obok rapu dorzucić klasyczny film Johna Singletona „Chłopaki z sąsiedztwa” i legendarny serial „Prawo ulicy”, który szczególnie na poziomie społecznym stanowić mogą aneks do filmu Jenkinsa. Lecz jednego najważniejszego wątku jeszcze brakuje do pełnego obrazu i próżno szukać go w tekstach raperów. Film Jenkinsa opowiada o dojrzewaniu i odkrywaniu własnej homoseksualności, co zarówno w świecie rapu jak i czarnych mężczyzn jest absolutnym tematem tabu.
Jak zatem taką walkę na wszystkich frontach przekuć w narrację, która nie będzie tylko i wyłącznie gorzkim koszmarem obarczonym ciężarem klisz dotyczących czarnoskórych bohaterów? Jak sprawić, by miała w sobie piękno, liryzm i niosła uniwersalną prawdę o naturze ludzkiej? Barry'emu Jenkinsowi się udało. Owszem, poznajemy historię dzieciaka z przedmieść Miami, który wzrasta w świecie przemocy. Kolejne rozdziały jego życia pozornie są od siebie odcięte, lecz ukazują płynną ewolucję jego jako człowieka. Ale nie tylko Mały/Chiron/Black pokazuje nam swoje różne oblicza. Również świetnie zagrane, zniuansowane postacie matki (Naomi Harris), Juana (Mahershala Ali) czy szkolnych kolegów nie pozwolą się zredukować do prostych opisów. Ich tożsamość, tak jak tożsamość głównego bohatera jest płynna, zmienna w czasie, nie raz na zawsze dana. I oni, tak jak bohater, na pewnym etapie życia muszą zdecydować, kim są – a przy tym nie pozwolić tej decyzji podjąć komukolwiek innemu.
Obok dyskografii Franka Oceana, który o swoim biseksualizmie mówi otwarcie, „Moonlight” potraktowany jako narracja, której towarzyszy muzyka, jest w pewnym sensie brakującym albumem w historii czarnego rapu. Ale dlaczego tak wiele miejsca warto poświęcić właśnie muzyce? Bo nie tylko raz subtelne, raz rozedrgane, ale zawsze skupione na bohaterach zdjęcia Jamesa Laxtona czy punktujący narrację montaż Joi McMillon i Nata Sandersa konstruują opowieść Jenkinsa. To również film bez dosłownie jednej fałszywej nuty. Najpierw słyszymy takty „Every Ni** is a Star” Borisa Gardinera, które otwierają i niejako ustawiają film, a które jeśli znamy, to podobnie tak samo jak sam reżyser z płyty wspomnianego już Kendricka Lamara. Potem zastępuje ją liryczna ścieżka dźwiękowa Nicholasa Brittella, która zderza się z mocnym hip-hopem, po którym z kolei przypływają klasyczne kawałki soulowe czy „Cucurrucucu Paloma” Cateano Veloso (tu jako hołd dla Wong Kar Waia, nie dla „Porozmawiaj z nią” Pedro Almodovara). I tak jak woda oceanu w jednej z najpiękniejszych scen tego filmu, w której Juan uczy młodego bohatera pływać, tak muzyka pomaga nam unosić się na falach tej historii subtelnie prowadząc przez jej rozdziały.
Maya Angelou, legendarna postać kultury afroamerykańskiej, opowiadała kiedyś anegdotę z planu innego filmu Johna Singletona, „Poetic Justice”. Film kręcono w czasie zamieszek w Los Angeles, atmosfera na planie była napięta, dochodziło do nieustannych kłótni. Kiedy jedna z nich zamieniła się w bijatykę, poetka, która pojawiła się w filmie jako cameo, rozdzieliła walczących chłopaków, zabierając tego bardziej agresywnego na bok. Zapytała go wtedy: „Czy ktoś ostatnio ci mówił, jak jesteś ważny? Jesteś najlepszym co mamy. Jako kultura i społeczność w tobie pokładamy nadzieję.” Popłynęły łzy, sytuacja uspokoiła się, można było podjąć pracę nad przerwaną sceną. Dopiero później okazało się, że tym chłopakiem nie był przypadkowy pracownik techniczny tylko sam Tupac Shakur. A mógł nim być Juan, mógł być Chiron czy Black. Po co o tym pisać? Bo kino, które opowiada takie historie jak „Moonlight”, to dziś właściwie najlepsze co mamy i to w nim możemy pokładać nadzieję.