Styczniowa gorączka
Tegoroczny festiwal Sundance, kolebka amerykańskiego kina niezależnego, był z wielu względów wyjątkowy. Przede wszystkim dzięki debiutanckim "Narodzinom narodu" Nate'a Parkera, które zgarnęły główną nagrodę tej prestiżowej imprezy, wywołując tak ogromny szum medialny i społeczny, że legendarny amerykański krytyk Todd McCarthy napisał, że w trakcie ponad dwóch dekad jeżdżenia na Sundance nigdy nie widział takiego zamieszania wokół jednej produkcji.
Wielu komentatorów wróżyło wręcz, że kilkanaście miesięcy później (czyli mniej więcej teraz) film będzie jednym z głównych kandydatów do Oscarów. Cała sprawa okazała się być przysłowiową burzą w szklance wody, ponieważ zanim doszło do oficjalnej premiery kinowej, większość potencjalnych widzów oburzyła się wyciągniętą na światło dzienne sprawą gwałtu, jakiego Parker i jego współscenarzysta Jean Celestin dopuścili się na studiach. Zaczęły pojawiać się również znacznie chłodniejsze recenzje krytyków i widzów, którzy nie uczestniczyli w "gorączce Sundance". Ostatecznie o "Narodzinach narodu" mało kto będzie za parę lat pamiętał.