Nic do odkrycia
Film „Kto nigdy nie żył…” w reżyserii Andrzeja Seweryna przedstawia historię księdza Jana (Michał Żebrowski)
, który zna swoje miejsce we wszechświecie, wypełnia misję, jaką jest praca z tak zwaną trudną młodzieżą, wśród której ksiądz odnajduje się doskonale. O tego rodzaju przypadkach mawia się: odpowiedni człowiek na odpowiednim miejscu. I tak jest w istocie. Do czasu.
W pewnym momencie następuje bowiem naznaczony śmiertelną chorobą zwrot, w wyniku którego życie księdza zmienia się diametralnie – opuszcza on parafię, swoich podopiecznych, przyjaciół i udaje się do klasztoru, by samotnie przejść tę hiobową próbę.
Losy księdza Jana zostały tu wpisane w specyficzną strukturę filmu, która przywodzi na myśl rondo muzyczne – film można podzielić na cztery części, z których ostatnia jest jakby powtórzeniem pierwszej, powrotem do tego, co było na początku. Każdy przełomowy moment w życiu księdza rozpoczyna kolejny etap jego drogi życiowej, a tym samym otwiera kolejny rozdział filmu.
Pierwszy taki zwrot następuje w momencie, gdy ksiądz Jan wyrusza w drogę wiodącą go do klasztoru – miejsca, które wydaje się być jedynym słusznym wyborem w jego sytuacji, miejsca, które ma przynieść ukojenie, które ma pomóc pogodzić się z niezasłużoną karą i zagłuszyć… rodzący się żal do Boga. By stłumić wszechogarniające zwątpienie, bohater całą swoją energię skupia na pracy w przyzakonnym warzywniku, która zdaje się stanowić dla niego jedyną motywację do tego, żeby żyć.
Kiedy kilkumiesięczny wysiłek okazuje się jednak daremny, kiedy choroba i ostracyzm, na który jest narażony w murach klasztornych, coraz silniej dają się we znaki, ksiądz Jan postanawia odejść z zakonu. Udaje się w drogę bez-nadziei, ale znajduje ją, całkiem przypadkiem - a może to ona znajduje jego? - gdzieś na poboczu ruchliwej szosy, nocą, w deszczu…
Film zrealizowany jest z prawdziwym pietyzmem – na uwagę zasługują na pewno zdjęcia Piotra Wojtowicza i wzbogacająca całość instrumentalna muzyka Jana A.P. Kaczmarka. Nie sposób nie wspomnieć też o doskonałych kreacjach aktorskich Michała Żebrowskiego, Joanny Sydor (filmowa Marta), Natalii Rybickiej w roli narkomanki, czy Joanny Liszowskiej i Wojciecha Mecwaldowskiego, dzięki którym film zyskał walor komediowy.
Film prezentuje szeroki przekrój społeczny, fabuła rozgrywa się bowiem w skrajnie odmiennych czasami środowiskach – ludzi z branży muzycznej, reklamowej, różnych postaci z hierarchii kościelnej, narkomanów czy zakonników. Warto wspomnieć tu też o wątku odwołującym się do matki księdza Jana oraz jej znajomych. Wszyscy oni prezentują bowiem dość aktualną w dzisiejszej Polsce postawę „tolerancji” utożsamiającą chorych na AIDS wyłącznie z homoseksualistami i… narkomanami, a samą chorobę traktującą jako źródło największego wstydu.
Mimo dramatycznej historii, jaką przedstawia, ostatecznie film ma niewątpliwie optymistyczny wydźwięk – zresztą, jaki inny mógłby mieć, skoro mówi o nadziei. Rzecz w tym, że pojawia się w nim, niewiele co prawda, ale jednak ewidentnych elementów, które psują jego odbiór, które łamią autentyzm i wagę opowiadanej historii, a tym samym nieco banalizują jej szlachetną wymowę.
Piosenki wykonywane przez Roberta Janowskiego (filmowego Pawła, gwiazdora polskiej estrady), które jakoś nie do końca wkomponowują się w niektóre momenty filmu, ryzykowne zderzenie scen o skrajnie odmiennym zabarwieniu emocjonalnym, trywialne odwołania do osoby Jana Pawła II, odrealnione zakończenie filmu – choćby te właśnie elementy nie pozwalają widzowi do końca uwierzyć w opowiadaną historię. Sekwencja końcowa filmu tryska optymizmem, niesie nadzieję. Ten nastrój niewątpliwie udziela się wszystkim, ale…czy rzeczywiście przekonuje?
Film opowiada o sprawach ważnych, przekazuje część tak zwanej prawdy życiowej, która przecież – także w życiu - często sprowadza się do prostych, wręcz banalnych „odkryć”, do których – jak wskazuje słowo – docieramy odsłaniając coś, co zakryte. W filmie „Kto nigdy nie żył…” nie odkrywamy żadnych prawd, bo one po prostu są odkryte, podane wprost, dosłownie, kawa na ławę. I niestety, nie do końca przekonują, jako takie właśnie – odkryte widzom, a nie przez nich odkrywane.