Nie-bezsenność w nie-Seattle
Michel Gondry nie jest zwykłym reżyserem, co daje prosty rachunek, że jest twórcą niezwykłym, a odważę się nawet powiedzieć, że to jeden z nielicznych wizjonerów we współczesnym kinie.
Już na teledyskowym etapie kariery Gondry dał się poznać jako człowiek z wizją, którego talent do tworzenia niezapomnianych obrazków jest ogromny, wręcz nieskończony. Klipy do takich utworów, jak "Around the World" Daft Punk, "Le Mia" I Am, "Deadweight" Beck czy świetne wizualizacje kawałków Björk oraz The White Stripes były dla MTV tym, czym dla sztuki okazały się prace Andy'ego Warhola. Powiew świeżości, szaleństwa i artystycznego nieposkromienia, którego muzyczna telewizja - zapełniona przez bujających się chłopców i wijące się kobietki - potrzebowała jak powietrza.
Ten francuski reżyser idealnie wpasował się też w kolejne, po telewizji oczywiście, medium, a mianowicie kino. Ze znajomości i współpracy z podobnym mu "twórczym świrem", Charliem Kaufmanem, zrodziły się dwie arcyciekawe produkcje. "Wojna plemników" i "Zakochany bez pamięci" wyłącznie polskie tytuły miały idiotyczne, bo cała reszta była naprawdę zjawiskowa. Zjawiskowy jest też "Jak we śnie", ale tutaj już słynny scenarzysta nie pomagał Francuzowi. To projekt firmowany wyłącznie przez Michela Gondry, który oprócz zajęcia się reżyserią sam też napisał scenariusz i poszło mu lepiej niż sprawnie.
Fabuła jest fantastyczna (w obu znaczeniach tego słowa) i nawet przerasta fantazyjnością teksty wspomnianego Kaufmana, co osiągnięciem jest nie lada. W "Jak we śnie" świat rzeczywisty miesza się z tym wyśnionym, a wszystko za sprawą głównego bohatera Stephane'a (świetny Gael Garcia Bernal), mającego problemy z odróżnieniem jawy od snu. Kiedy po kilkunastu latach wraca do rodzinnego domu, a praca - którą załatwia mu matka - nie spełnia jego oczekiwań, zaczyna niezdrowo fantazjować, śnić i konfabulować. Niezdrowo, bo chociaż w snach potrafi kontrolować swoje poczynania, to zdarza mu się lunatykować czy właśnie bezwiednie tracić kontakt z rzeczywistością.
Widz też traci kontakt z rzeczywistością, a genialne efekty nie-do-końca-specjalne jeszcze potęgują wrażenie. Zauważalna warstwa oniryzmu i wszystkie te fantastyczne podróże mają za zadanie - po pierwsze - stworzyć klimat (to się udało) oraz - po drugie - zbudować podwaliny pod historię równie ulotnej i niesamowitej miłości (to się udało jeszcze lepiej).
Sąsiadką Stephane'a jest Stephanie i od momentu zapoznania zaczyna między nimi iskrzyć, ale nawet oni sami nie zwracają na to uwagi.
Gondry zatem znowu opowiada o miłości i jest to ponownie bardzo oryginalny styl opowiadania. Oryginalny tylko na tle innych filmów, powiedzmy romantycznych, bo odrzucając formę zostaje przecież czysta historia. Ta została natomiast pozbawiona cukierkowych wstawek (charakterystycznych dla innych filmów, powiedzmy romantycznych), a zostało w niej samo życie, często z jego bolesnymi elementami.