Nie strzelać! Jesteśmy z Polski i kręcimy "Pana Kleksa"!
- No na miłość boską, Krzysiu! Nie wygłupiaj się! Z bachorami będziesz się użerał? "Ryzyk-fizyk" pomyślał. Dzieciństwo milionów Polaków już nigdy nie miało być takie samo.
Trudno uwierzyć, że w czerwcu 2018 r. skończył 75 lat. Witalny, elokwentny, zadbany. W latach 80. był jednym z najbardziej dochodowych twórców.
Tylko w Polsce jego filmy przyciągnęły do kin kilkadziesiąt mln widzów. Dzięki niemu sny dzieciaków schyłkowego PRL-u były trochę bardziej kolorowe. Reżyser i scenarzysta trylogii "Pana Kleksa", Krzysztof Gradowski.
Sól w oku
- Na wagarach w kinie Palladium oglądałem w kółko te same filmy. Wyłapywałem rzeczy, które zwykle umykają. To był początek.
Pierwsze montaże kleci z kolegą na poniemieckim sprzęcie. Taśmę 35 mm dostawali od kiniarzy. Ścinki, ale to w zupełności wystarczyło, aby w filmówce bariera technologiczna nie istniała.
Na studiach pasjonują go dwie rzeczy: socjologia przestępczości i dokument. Zwłaszcza tzw. czarna seria. Filmy Hoffmana, Karabasza czy Ślesickiego piętnują oficjalnie nieistniejącą patologię społeczną. Gradowski też idzie pod prąd, w filmach upomina się o młodocianych kryminalistów, zrywa z socrealistycznym optymizmem. Do czasu.
- W końcu usłyszałem: milicja świetnie poradzi sobie bez pana Gradowskiego. Więc niech pan Gradowski zajmie się czymś innym.
Trafia do Wytwórni Filmów Animowanych, a stamtąd do nowo utworzonego Zespołu Filmowego "X". I pod skrzydła Andrzeja Wajdy. Najpierw ma kręcić na podstawie "Co jest za tym murem" Jacka Stwory. Są lata 70., w więzieniach siedzi już sporo "myślących inaczej", a Gradowski upiera się, by kręcić w autentycznych wnętrzach zakładu karnego.
Cenzura błyskawicznie pacyfikuje pomysł.
"A może sięgnąć po młodego widza?" - proponuje wtedy Wajda. Wybór Brzechwy okazuje się naturalny. "Akademia pana Kleksa" to lektura jego dzieciństwa. Ale jest coś jeszcze.
Kasa, misiu, kasa
Walka o "Akademię pana Kleksa" trwa osiem długich lat. Z czego na planie ekipa spędza zaledwie 20 dni zdjęciowych.
- Przeszkodą był brak zaufania do młodego człowieka, który miał na koncie tylko krótkometrażówki - wzdycha Gradowski.
Ale jest też drugi, bardziej prozaiczny powód: kasa. Budżet filmu ma zamknąć się w 15 mln zł. Jednak przepisy kinematografii mówią jasno: debiutantowi należy się tylko pięć "baniek".
- Zawsze były ważniejsze tematy, a dotacje "konsumowali" bardziej doświadczeni koledzy. Poza tym nikt wtedy poważnie nie traktował młodego widza. Niektórzy pukali się w czoło.
Filmowi próbują ukręcić łeb. Nawet wtedy, gdy ruszają zdjęcia.
Na plan przyjeżdża komisja. Ma jedno zadanie: zawiesić film. Ale kierownik produkcji wpada na pomysł: - Puśćmy im "Kaczkę Dziwaczkę" i resztę gotowych piosenek. Rozruszamy dziadków - uspokaja. Potem "smutni panowie w garniturach" oglądają materiał nakręcony na zamku w Gołuchowie.
- Kiedy zapaliło się światło, dystrybutor wstał i wypalił: "Nie wiem jak pan, panie pierwszy sekretarzu, ale jestem w stanie dać drugie tyle, aby to był film dwuczęściowy".
Gradowski czuje, że może pozwolić sobie na odrobinę szaleństwa.
Kara za grzechy
Ambrożego Kleksa ma zagrać Jan Kobuszewski.
"No popatrz tylko Krzysiu, jaki ten Janek jest plastyczny. Jakby go zmniejszyć, wyglądałby jak kukiełka" – zachwyca się Andrzej Wajda.
Rola Ambrożego Kleksa wymaga jednak sprawności fizycznej. W grę wchodzą loty na dalekich dystansach, bo zdjęcia będą kręcone też w ZSRR. Zmagający się z problemami zdrowotnymi Kobuszewski odpuszcza Na jego miejsce wskakuje Piotr Fronczewski.
I wtedy wchodzi Leon, cały na czarno
Leon Niemczyk był pierwszym wyborem Gradowskiego do roli Golarza Filipa - przeciwnika Kleksa. Wynalazcy, konstruktora mechanicznej lalki przypominającej małego chłopca - za pomocą której niszczy Akademię.
Diaboliczny, z charakterystycznym wąsikiem i czarną peleryną, Niemczyk rolą Filipa wskakuje do czołówki szwarccharakterów polskiego kina.
- Kiedy kręciliśmy w Moskwie, cała ekipa spała w Hotelu Sputnik. Był problem, bo panie pilnujące pięter nie pozwalały chłopakom nikogo sprowadzać i urządzać imprez w pokojach. Aż przyleciał Leon. Ubrany w czarną pelerynę, kapelusz, wyperfumowany. Pierwsze, co zrobił, to udał się do ich szefowej. Niczym muszkieter zrobił zamaszysty ruch i pocałował w rękę. Proszę mi wierzyć: wszystkie straciły rozum. Od tamtej pory wysyłali go na portiernię, a za jego plecami szmuglowali tabuny gości.
Wspominając Niemczyka, Gradowski na chwilę zawiesza głos.
Triumf wilków
Ale nie tylko Golarz Filip pojawia się w dziecięcych koszmarach. Pojawiają się też wilki.
- Istotnie, ktoś mi kiedyś wypomniał, że nieźle nastraszyłem mu dziecko - potwierdza rozbawiony Gradowski.
Dymiące zgliszcza i potworna armia w wilczych maskach, sunąca przy akompaniamencie heavymetalowego utworu grupy TSA i zdzierającego sobie gardło Marka Piekarczyka. Trudno było się nie wystraszyć. Marsz wilków to jedna z najbardziej ikonicznych scen polskiego kina lat 80.
I bardzo dwuznaczna.
W książkowej "Akademii pana Kleksa" mechaniczny chłopiec Golarza Filipa pierwotnie nazywał się Adolf. Jednak pod naciskiem przyjaciół Brzechwa zmienił imię na Alojzy. Gradowski świadomie nawiązuje do tej historii. I idzie jeszcze dalej.
- Intencja Brzechwy była dla mnie jasna. Postanowiłem ją rozwinąć. Pisząc scenę z wilkami, miałem przed oczyma ujęcia z filmów Leni Riefenstahl. Trzepoczące sztandary, emblematy, maszerującą armię, "jutro należy do nas"…
Dla większości widzów, zwłaszcza tych pamiętających czas, gdy przez polską ziemię maszerował Wehrmacht, przekaz jest jasny. Jednak niektórzy widzą w upiornej armii zomowców. Co nie dziwi, zważywszy na czasy, w jakich powstawał film. Jest rok 1984, tuż po stanie wojennym.
Czy Gradowski zdaje sobie sprawę, że ktoś po scenie przemarszu wilków nie zmruży oka?
- Urodziłem się pod koniec wojny. Jako młody chłopak widziałem wiele filmów ukazujących ogrom nazistowskich zbrodni. Ciągle mam te obrazy przez oczami. Proszę mi wybaczyć, ale przy nich marsz to dobranocka dla małych dzieci.
Cel-pal!
"Akademia" odnosi gigantyczny sukces. Tylko nad Wisłą obejrzało ją przeszło 14 mln widzów. Wyświetlają ją od Chicago po Indie, gdzie na premierze publiczność odśpiewuje "Witajcie w naszej bajce" w hindi. Nie ma festiwalu, z którego Gradowski nie wracałby z nagrodą.
Przy kontynuacji zatytułowanej "Podróże Pana Kleksa" już nikt nie robi mu pod górkę.
Ma większy budżet, i możliwości, o których większość z branży może wtedy pomarzyć. Kręci na Krymie, Kaukazie, w Armenii. I w Bułgarii, gdzie omal nie dochodzi do tragedii.
- Płyniemy statkiem, który przedtem grał w "Dzieciach kapitana Granta". Balia wyładowana po brzegi sprzętem, a na pokładzie Janusz Rewiński, Marian Glinka i reszta. I nagle dociera do nas, że trafiliśmy w sam środek manewrów radzieckiej marynarki. Załoga krążownika płynącego w naszym kierunku była przekonana, że jesteśmy atrapą do zatopienia. Myślałem, że to koniec. Ktoś przytomnie zaczął wywoływać ich przez radio. "Nie strzelać, nie strzelać, jesteśmy z Polski! Kręcimy film!" - krzyczał. Po drugiej stronie słuchawki odzywa się głos po rosyjsku: "A jaki film kręcicie?", a my chórem: "Drugą część Kleksa!". Cisza. Po chwili: "Syn pana kapitana widział film i bardzo mu się podobał". Eskortowali nas do portu w Burgas - Gradowski ryczy ze śmiechu.
"Podróże Pana Kleksa" wchodzą na ekrany w lutym 1985 r. i też są frekwencyjnym hitem. Na premierze są obecni Piotr Fronczewski i Henryk Bista, który wcielił się w nowy czarny charakter - Wielkiego Elektronika.
Fatum
Sukces "Kleksów" błyskawicznie winduje Gradowskiego do grona najbardziej dochodowych twórców. Mówiąc prościej: jego filmy gwarantują zysk.
Bez problemu zdobywa fundusze na projekt marzeń – ekranizację najsłynniejszej powieści Leopolda Tyrmanda. I gdyby wszystko poszło, jak zakłada, byłby to murowany hit.
- Kiedy po raz pierwszy przeczytałem "Złego", nie mogłem zasnąć. To powieść wy-bi-tna. Ani na krok nie ustępuje najlepszej amerykańskiej prozie tego rodzaju - nie kryje ekscytacji.
W tytułowej roli mściciela walczącego z półświatkiem Warszawy lat 50. XX w. Gradowski widzi Edwarda Żentarę.
- Miał niesamowite spojrzenie, które chcieliśmy jeszcze podkręcić. Przeprowadziliśmy kilka prób u okulisty z podświetleniem oka laserem. Wyniki były spektakularne.
Henryk Dasko, tłumacz i znawca twórczości Tyrmanda, leci do mieszkającej w Stanach wdowy po pisarzu. Studio kupuje od niej prawa do książki za śmieszną, nawet jak na tamte czasy, kwotę 5 tys. dol.
Scenariusz powstaje we współpracy z Michałem Komarem i Ryszardem Markiem Grońskim. Budżet opiewa na 10 mln zł. Zdjęcia mają być kręcone w Warszawie i czechosłowackim miasteczku Most.
- Zjeżdżały tam ekipy z całej Europy. Można było tam kręcić zdjęcia z użyciem dużej pirotechniki. Mieli specjalną ulicę do wysadzania, spuszczania napalmu itp. Oraz, co istotne, bruk, którego w Warszawie już nie było.
Wszystko idzie sprawnie aż do momentu, kiedy ministerstwo finansów obcina państwowe dotacje o połowę.
- Nie starczyłoby na zdjęcia w Czechosłowacji. Bez nich nie miało to najmniejszego sensu, więc odpuściliśmy. Ciągle nie mogę tego przeboleć.
Nad ekranizacją "Złego" do dziś wisi fatum. W 2013 r. jej reżyserem został Xawery Żuławski, potem była mowa od Łukaszu Palkowskim. Wedle ostatnich zapowiedzi "polski Batman" ma wejść do kin w 2020 r. Ale szczegóły nadal są tajemnicą.
Tango robotów
- Będzie pan rozmawiał z Gradowskim? To proszę go serdecznie pozdrowić! To była wspaniała przygoda - mówi Małgorzata Puzio, aktorka, która zagrała Melo-Śmiacza w "Panu Kleksie w kosmosie". Dziś z sukcesami prowadzi dwa dziecięce teatry w Radzyminie i organizuje festiwal.
- I koniecznie niech go pan podpyta o Himilsbacha i scenę na tym futurystycznym złomowisku.
- Przecież on się w niej nie pojawia.
- No właśnie.
Wieś Herby, ówczesne województwo częstochowskie. To tam Gradowski kręci scenę na cmentarzysku starych robotów, gdzie trafiają w trakcie filmu dzieci ze szkoły im. Stanisława Lema.
- Wymyśliłem, że jego strażnikiem będzie Himilsbach. Chciałem zrobić mu przyjemność, a poza tym Jasiu świetnie pasował do tej roli. Był już wtedy dość schorowany, miał niedowład nogi. Pomyślałem więc, że posadzę go na wysięgniku, skąd będzie zarządzał złomowiskiem, rozmawiał z Groszkiem i resztą dzieciaków. Zbliża się godzina zdjęć, a Jasia nie ma - wzdycha Gradowski.
Co się okazuje? Niedługo wcześniej aktor poznaje muzyka, Wojciecha "Jajco" Bruślika, znanego m.in. ze współpracy z Perfectem. I idą w tango.
- Mój asystent odnalazł ich dopiero następnego dnia. Na posterunku milicji, w oddalonej o 30 km Częstochowie.
Ostatecznie Himilsbach pojawia się w innej scenie - jako portier Hotelu Przyszłości. Umiera w listopadzie 1988 r. Kilka tygodni później "Pan Kleks w kosmosie" wchodzi na ekrany.
Smarzowski dałby radę
Krytyczny wobec siebie, skromny, nieustającą popularność swoich filmów kwitujący krótko: "sztafeta pokoleń". Dziś Gradowski niektóre rzeczy zrobiłby inaczej.
- Ostatnio robiliśmy cyfrowy mastering "Kleksów" w związku z wydaniem trylogii na Blu-rayu. I nie ma się co oszukiwać, część efektów się zestarzała. Choć biorąc pod uwagę technikę, jaką dysponowaliśmy 30 lat temu, to nie jest aż tak tragicznie.
Jako jeden z nielicznych polskich twórców próbował zmonetyzować sukcesy swoich filmów. Po premierze drugiego i trzeciego "Kleksa" na rynku pojawiły się gadżety - gumowe figurki (dziś praktycznie nie do zdobycia), układanki, plakaty, naklejki czy kasety magnetofonowe.
Kiedy pada porównanie do George'a Lucasa, Gradowski lekko się krzywi. Ale mało brakowało, a dziś pracowałoby dla wytwórni Walta Disneya.
- Padła taka propozycja od firmy, która z nimi współpracowała. Jednak nie zdecydowałem się wyjechać. Zaważyły sprawy rodzinne. I nie żałuję. Żadnemu z moich kolegów nie udało się zawojować Stanów, choć też byli kuszeni podobnymi ofertami.
Po "Kleksach" nakręcił jeszcze kilka metraży, ostatni, aktorsko-animowany "Tryumf pana Kleksa", wszedł na ekrany w 2001 r. Potem głównie pisał scenariusze (m.in. "Łowcy skarbów") i walczył o realizację "Księgi Ducha Gór" - filmowej baśni na podstawie Carla Hauptmanna, którą miał wyprodukować Liechtenstein. Niestety na planach się skończyło.
Nie widać też zapowiadanej od kilku lat nowej wersji "Kleksa". Tutaj podstawowym problemem jest ciągnący się od lat spór między skłóconymi spadkobiercami Jana Brzechwy. Choć przymiarki były.
Kto mógłby wyreżyserować "Kleksa" XXI wieku? Gradowski ma kilka typów.
- Na pewno Smarzowski dałby radę. Świetny reżyser, który zagra na każdym instrumencie. "Dom zły" to absolutnie lektura obowiązkowa, jeden z najlepszych polskich filmów. Młody Komasa, bo to, co zrobił w "Mieście 44", to czapki z głów. No i Michał Rosa – świetna wizyjność.
A on sam?
Od 2006 r. Gradowski pełni funkcję wiceprzewodniczącego Sekcji Autorów Filmowych i Telewizyjnych ZAiKS. Za reżyserią zbytnio nie tęskni.
- Niektórzy chcieliby przydać zawodowi reżysera jakiejś poezji. A to przecież harówka. Nigdy nie zapomnę słów Jurka Hoffmana: "Jeśli chcesz ukończyć film w terminie, to nigdy nie siadaj na krześle reżyserskim. Jeśli siądziesz, a jeszcze nie daj Boże weźmiesz tubę do ręki, koniec! Pół ekipy nagle się rozejdzie, a drugie pół wyciągnie kanapki." Proszę mi wierzyć, to się sprawdza.
Tekst Grzegorz Kłos, zdjęcia Krystian Kujda
Specjalne podziękowania dla Grzegorza Fortuny i Mateusza Gołębiowskiego.