Nieślubne dziecko ''Twistera''
Naiwnie sądziłam, że moja miłość do Richarda Armitage jest wieczna. To romantyczne złudzenie wydarli mi Steven Quale, reżyser legendarnego „Oszukać przeznaczenie 5” i scenarzysta John Swetnam („Step Up All In”). Żegnaj, tajemniczy, seksowny i magnetyczny Ryszardzie. Będę tęsknić.
W „Epicentrum”, swoim najnowszym dziele, dyskontującym star-power fascynującego filmowców nie od dziś, spektakularnego zjawiska tornada, Amerykanie obrali uzdolnionego Brytyjczyka ze wszystkich koniecznych do dobrego występu aktorskiego narzędzi. Zabrali logiczny scenariusz, dramaturgię, dobre dialogi, nawet porządne efekty specjalne, z którymi Rysiek przecież hula jak w zegarku, czego dowodzi „Hobbit”. W efekcie to on wypada w filmie najgorzej – reszta aktorów bez napinki wpasowuje się w konwencję, łapie stylizowany na paradokument niezobowiązujący klimat. A Armitage gra w „Epicentrum” jak kartonowa figurka reklamująca najnowsza adaptację Szekspira gdzieś na East Endzie, ironicznie potrząsana przypadkowymi konwulsjami tornada. To casus walczącego o Oscara Michaela Fassbendera w groteskowym „Adwokacie” Ridleya Scotta, tylko, że kilka poziomów niżej.
R.A. wciela się w Gary'ego, emocjonalnie oziębłego wdowca-dyrektora szkoły, który w obliczu serii kataklizmów będzie musiał odgrzebać dawno pochowane pokłady empatii i ciepła, tak wobec obcych nastolatków jak i własnych synów. Dla jego latorośli monstrualna trąba powietrzna okaże się pretekstem do nauczenia się odpowiedzialności (młodszy) i poderwania wymarzonej dziewczyny (starszy), a docelowo – jeśli tylko tata zdąży z pomocą – do rodzinnej sielanki wyrażonej wspólną grą w baseball i zapasami na tle ruin odbudowywanego domu. Amerykańska flaga w gratisie! Nie tylko nastolatkowi atak hiper-tornada przyspieszy bicie serca. Gary'ego zainteresuje atrakcyjna i inteligentna (obsługuje komputer i rozumie mapy meteorologiczne!) Allison (Sarah Wayne Callies), naukowczyni pracująca z opętanym misją zobaczenia żywiołu od środka bezwzględnym poławiaczem tornad Petem (Matt Walsh). Zestawione z typowo faceckim karierowiczostwem i egoizmem Pete'a stereotypowo kobiece altruizm i empatia Allison wzbudzą intensywniejsze
pulsowanie serca u dyrektora Gary'ego. Jak wiadomo z filmów oraz podań historycznych, nic nie zbliża serc i ciał równie skutecznie, co perspektywa wspólnej śmierci.
Skoro już ponarzekałam, to teraz pochwalę: Mimo bardzo wielu braków, w tym elementarnego braku wiarygodności i spójności fabularnej, „Epicentrum” ogląda się całkiem z frajdą, jest w jego umysłowym przeciętniactwie coś ujmującego, pasującego do tego typu produkcji. Oczywiście nic nigdy nie przebije kultowego „Twistera”, to fakt nie podlegający dyskusji. Każde późniejsze komercyjne przedsięwzięcie z tornadem w tle – lub w centrum – pozostanie tylko rozmydlonym powidokiem owej idealnej w proporcjach kwintesencji patosu, akcji i kiczu. „Epicentrum” to nie propozycja dla ekspertów od meteorologii czy wielbicieli tornada a'la Herzog, estetycznie bliżej mu raczej do zamierzenie „pseudo-telewizyjnych” produkcji typu „nieletni/pełnoletni”, podrasowanych sporą dawką efektów komputerowych. Mimo prób urozmaicenia obrazu poprzez fikcyjne zróżnicowania jego źródeł to też propozycja bardzo tradycyjna i konwencjonalna. Może nie wciąga jak tornado, ale właściwie to dobrze. Z tamtego starcia widz nie miałby szans wyjść żywy.
Ten seans nie tylko przeżyje, ale i dodatkowo trochę się pocieszy. Z tego, że żyje w kraju bez tornad, też.