Czternaście lat przyszło nam czekać na kolejne (po „Prawie Bronxu”) reżyserskie dzieło Roberta De Niro. „Dobrego Agenta” doceniła Akademia Filmowa nominując do Oscara za najlepszą reżyserię. Czy docenią go także widzowie?
Film opowiada historię twórcy CIA Edwarda Wilsona. Akcja zaczyna się w newralgicznym momencie nieudanej inwazji w Zatoce Świń w 1961 roku, by potem w wielu skokach czasowych, opowiedzieć o „człowieku bez właściwości”. Zimnym, nieludzkim, fanatycznie oddanym swojej pracy Nad - agencie. Jednak film De Niro niewiele ma wspólnego z tym co zazwyczaj kojarzymy z opowieściami o walce wywiadów i ich międzynarodowych potyczkach.
Nie znajdziemy tu pościgów, sztucznie podkręcanej akcji, całego tego romantyzmu jaki zwykło przypisywać się zawodowi szpiega. Zamiast tego mamy prawie trzy godzinny (film ciągnie się niemiłosiernie) obraz mozolnej urzędniczej pracy. Gromadzenia danych, analiz, całej tej rutyny, mało może widowiskowej, jednak nieodzownej. Trzeźwe spojrzenie na realia pracy wywiadu, to niewątpliwie wielki atut filmu De Niro. Paradoksalnie jest także jego wadą.
Reżyser jest zafascynowany pracą służb, latami zbierał dokumentację by maksymalnie uwiarygodnić przedstawiane wydarzenia. Jednak w pewnym momencie widz zostaje gdzieś z tyłu. Gubi się w sieci intryg i faktów. Fabuła plącze się, akcja zagęszcza, niestety… trudno się w tym dopatrzyć reżyserskiej maestrii a raczej pewną nieporadność. De Niro trochę przeszarżował robiąc film tak profesjonalny, że aż nieangażujący.
Reżyserowi udało się pozyskać do filmu prawdziwą plejadę gwiazd (przy budżecie 85 mln dolarów nie było to chyba trudne). W mniejszych lub większych rolach pojawiają się tu: Angelina Jolie, William Hurt, Alec Baldwin a nawet sam De Niro. Jednak żadna z postaci nie ma większej szansy na ekranowe zaistnienie, gdyż film przechodzi zbyt często w monodram głównego bohatera. Matt Damon gra (?) na jednej nucie z czasem zaczynając przypominać woskową figurę.
Rozumiem chęć pokazania człowieka – enigmy, oddanego jednej tylko sprawie, której podporządkowane jest całe jego życie. Problem polega na tym, że Wilson jest w tym filmie tak nieprzenikniony, że po prostu drętwy i nudny. Mimo stopniowo odsłanianych fragmentów jego biografii (śmierć ojca, członkostwo w jednym ze słynnych studenckich bractw, wymuszone małżeństwo) cały czas nie wiemy o nim nic, do tego stopnia, że w pewnym momencie po prostu przestaje nas obchodzić. Zresztą czy można zrozumieć faceta, który żeni się z Angeliną Jolie z przymusu?
De Niro przejawia też jakąś niezdrową fascynację spiskową teorią dziejów, w czym jest podobny do Olivera Stone’a. Pokazanie CIA jako grupy ludzi ogarniętych postępującą paranoją ma oczywiście swoje psychologiczne powaby, niemniej, podobnie jak w „Nixonie” Stone’a, nie prowadzi do niczego poza ogólnym mruganiem do widza – „prawda jest ukryta”.
To dobry slogan, ale raczej dla serialu typu „Z Archiwum X”. De Niro umiejętnie buduje atmosferę podejrzeń, niestety ma duże problemy z prowadzeniem akcji. W związku z czym wyłączamy się już mniej więcej w połowie filmu. Czyżby to sprawka CIA?