"Pewnego razu w Hollywood": Walentynka do kina z magnetycznym Zawieruchą
W 1994 roku Quentin Tarantino za "Pulp Fiction" zgarnął w Cannes Złotą Palmę Krzysztofowi Kieślowskiemu. Teraz niepokorny Amerykanin miał okazję zrekompensować Polakom krzywdę. Właśnie pokazał w Cannes w konkursie głównym "Pewnego razu w Hollywood", w którym rolę Romana Polańskiego zagrał Rafał Zawierucha. Jego rola jest niewielka, ale zapadająca w pamięć.
21.05.2019 | aktual.: 24.05.2019 14:59
Dziennikarze, z którymi rozmawiałem po seansie, zwrócili na Zawieruchę uwagę. "Wygląda jak Polański!", "Jest barwny jak polski reżyser, ma taką samą charyzmę", "Widać, że to przebojowy człowiek", "Szkoda, że nie ma go więcej na ekranie" - usłyszałem na świeżo po projekcji od widzów z całego świata. I nie są to czcze komplementy, choć trzeba przyznać, że Polańskiego jest na ekranie mało. Pojawia się jako sąsiad głównego bohatera, aktora Ricka Daltona, w którego wciela się Leonardo DiCaprio.
Zawierucha jest magnetyczny, przyciąga wzrok za każdym razem, kiedy staje przed kamerą. Choć prawie się nie odzywa, to jego nonszalancki sposób poruszania się, rewelacyjna fryzura i stroje sprawiają wrażenie, jakby faktycznie stanął przed nami młody Polański. Ale nie ten prawdziwy, tylko ten wyobrażony. Bo "Pewnego razu w Hollywood" nie jest odtworzeniem epoki lat 60. w Los Angeles jeden do jednego. To fantazja na jej temat, oparta nie na dokumentalnych zdjęciach i filmach, tylko na plakatach, sesjach i pozowanych fotografiach. Taki właśnie jest Polański Zawieruchy: jakby żywcem przeniesiony ze zdjęć z tamtego czasu, na których wygląda jak król życia.
To zresztą najważniejszy motyw "Pewnego razu w Hollywood", którym Tarantino przypomina, jak wielką kino ma moc sprawczą. Może nie tylko podbijać rzeczywistość, wyposażać prawdziwych ludzi w cechy, których nie mieli, ale też zmieniać bieg wydarzeń i przepisywać historię. Tarantino umowność kina traktuje z nabożnością. Nie ugina się pod ciężarem faktów, interesuje go wyłącznie to, co może z nimi zrobić kamera. Jego film jest autotematyczny i autorefleksyjny - jest tu kilka scen, kiedy widzowie spotykają swoich idoli. Nie mogą w te spotkania uwierzyć, nie mogą też nadziwić się, jak różni są od ekranowych wizerunków. Z kolei sceny autotematyczne, w których oglądamy, jak powstają poszczególne filmy i seriale, sprawiają, że widz czuje się, jakby był częścią powstającego obrazu. Nigdy nie wiemy, czy to, co dzieje się na ekranie, jest częścią kręconego na naszych oczach filmu, czy też opowieścią o pracy na planie. "Pewnego razu w Hollywood” ma zbyt dużo warstw, by odpowiedzieć sobie na te wszystkie pytania po pierwszej projekcji.
"Pewnego razu w Hollywood" - napięcie na widowni w Cannes
Pokaz filmu w Cannes przejdzie do historii festiwalu. Nie dlatego, że zobaczyliśmy skończone arcydzieło, bo film na pewno nim nie jest. Chodzi o otoczkę. Kolejki ustawiły się do pałacu festiwalowego przy Croisette dwie godziny przed seansem. Niektórzy stali z kartkami, na których wielkimi literami wypisane były błagalne prośby o zaproszenie na premierę, już od rana. To bez wątpienia najbardziej wyczekiwany film festiwalu.
Na dodatek pokaz prasowy zaczął się od prośby, którą organizatorom przekazał Quentin Tarantino. Reżyserowi zależało, żeby dziennikarze nie dzielili się swoimi interpretacjami filmu, bo mogą zepsuć innym radość z projekcji. Zgromadzeni na sali recenzenci odpowiedzieli buczeniem i wulgarnymi okrzykami, w których oskarżali Cannes i Tarantino o brak szacunku do wykonywanej przez nich pracy. Napięcie Tarantino-media sięgnęło zenitu.
Nerwy szybko jednak ustąpiły, kiedy okazało się, że Tarantino stworzył list miłosny do kina. To walentynka zapisana szczerymi słowami i emocjami z głębi serca. Zdążyliśmy już przyzwyczaić się do tego, że twórca "Kill Billa" każdy swój film inkrustuje cytatami ze swoich ukochanych dzieł, a nawiązania do historii kina czytelne są tylko dla prawdziwych miłośników X Muzy. "Pewnego razu w Hollywood" od skojarzeń się ugina. Właściwie każda scena oferuje link do innego filmu. Quentin raz jeszcze udowadnia, że jest kinowym erudytą, który widział wszystko: od spaghetti westernów i kina kopanego po dokonania Jean-Pierre Melville’a.
Jest więc "Pewnego razu w Hollywood" mokrym snem filmoznawców, którzy będą się prześcigać w identyfikowaniu referencji i szukaniu tropów. Dla całej reszty pierwsza część okaże się męcząca, a nawet nudna. Mało w niej akcji, dużo oderwanych od siebie wątków, pourywanych, potraktowanych po macoszemu. W efekcie film nie stanowi spójnej całości, tylko zbiór epizodów, co utrudnia zaangażowanie się w tę historię. Dla Tarantino to powrót do korzeni.- "Pulp Fiction", "Wściekłych psów" i "Prawdziwego romansu", do którego napisał scenariusz.
Tarantino poszedł na całość
Druga część filmu to już klasyczny Tarantino: zemsta, rzeź, jatka, krew, słodko-gorzkie zakończenie, a nade wszystko wyrwanie się z pęt poprawności politycznej. Reżyser kilkakrotnie żartuje z #MeToo, a na to, co robi z niebiałymi bohaterami, mało kto dziś w Hollywood by sobie pozwolił. Twórca zabiera nas do czasów, kiedy kontestowanie tego, co wypada, było dla artystów na porządku dziennym. Dziś jest odwrotnie. "Pewnego razu w Hollywood" to pożegnanie tamtej epoki, w której wolność była naczelnym hasłem. Zarówna artystyczna, jak i ludzka. Nie przypadkiem przecież lejtmotywem jest komuna hipisów. Tarantino wie, że tamte czasy już nie powrócą.
Na całość reżyser idzie dopiero w drugiej części, która stanowi jakby osobny film, o wiele bardziej zadziorny, bezczelny, głośny i efektowny. Warto na niego zaczekać, także dlatego, że zmienia zupełnie znaczenie opowiadanej historii. Tarantino wielokrotnie powtarzał, że "Pewnego razu w Hollywood" nie jest filmem o Sharon Tate. Nie macie jednak pojęcia, co miał na myśli.