Plebania na Woronicza
Oscary, Oscary... I po Oscarach. Ale skoro już, durny!, straciłem przez nie noc, to trzeba teraz jakoś je skomentować, żeby moje ziewanie nie poszło na marne. Tylko co tu mądrego o tej generalnie niemądrej uroczystości można powiedzieć? Np. że najsympatyczniejsza była prowadząca całość Ellen DeGeneres: swobodna, wyluzowana i niewymuszona. Albo – że popieram działalność ekologiczną Ala Gore’a, choć nie wiem, czy ocieplenie klimatu to wystarczający powód, by przyznawać Oscary.
26.02.2007 18:16
Scorsese – cóż... Trochę (?) wstyd mi, że tak oryginalny reżyser triumfuje dzięki tak nieoryginalnemu dziełu jak „Infiltracja”. Gdybym był z Hongkongu, skąd pochodzi pierwowzór – „Infernal Affairs. Piekielna gra” – to rzuciłbym na Marty’ego fatwę albo inną ekskomunikę. Zresztą, statuetkę za reżyserię jeszcze jestem w stanie przełknąć. Przyjmijmy, że należała się Scorsese w uznaniu dawnych zasług. Ale Oscar za scenariusz „Infiltracji” dla Williama Monahama to śmiech na wielkiej, czerwonej sali, bo wysiłek „autora” ograniczył się do pozmieniania imion bohaterów i miejsc akcji scenariusza hongkongskiego.
Natomiast Forestowi Whitakerowi zakazałby mówienia własnymi słowami. Odbierając nagrodę, palnął on zawstydzającą w swej ckliwości mówkę dziękczynną, z Panem Bogiem jako szmirowatą pointą. Widać, że, w przeciwieństwie do Helen Mirren, Whitaker nie pochodzi z Wielkiej Brytanii. „Królowa” do samego końca zachowała klasę i dystynkcję.
I tak jednak największym obciachem była tzw. oprawa, jaką zafundowała nam telewizja parafialna, z głupiego przyzwyczajenia wciąż nazywana publiczną. Tam, w Los Angeles, superprodukcje za miliony dolarów, u nas... ...„Plebania” w trzęsących się dekoracjach. Obsada też była wzorcowo telenowelowa: kaznodzieja Kłopotowski, kobieta w ciąży (czy aby ślubnej?) Szydłowska, prymusik Dehnel, łobuz Tymański, zaspany Dyzio Chmiel, sąsiad, Pan Śmiałkowski i milcząca, długonoga gosposia. Prezenterom w LA ktoś napisał dialogi, naszym gwiazdom niestety nie, więc coś tam pletli jak księża na ambonie. A im dalej w noc, tym coraz bardziej nie stawało im animuszu i pomysłów na blubranie.
Kaznodzieja domagał się, by kino meksykańskie rozliczyło „zbrodnie komunizmu”, prymus popisywał się znajomością nazwisk i tytułów w oryginalnym brzmieniu, a Dyzio przysypiał w czapce. Od czasu do czasu ktoś huknął na gosposię, by doniosła popcorn. Łobuz Tymański buńczucznie orzekł na wizji, że trzeba być liberałem do samego końca, po czym cmoknął feministkę Szydłowską w rękę. A to Polska exactly!
Równie zabawne rzeczy działy się na ścieżce dźwiękowej. Gdy laureatka Oscara, piosenkarka Mellissa Etheridge poczęła dziękować ciężarnej żonie, tłumacz telewizyjny zmienił się w PRL-owskie urządzenie zagłuszające sygnał Wolnej Europy. Nie zrobiło to wrażenia zwłaszcza na prymusie Dehnelu, który – jak się dowiedziałem z „Polityki” – jest gejem, więc – jak wyczytałem na łamach „Repliki” – „z zasady” nie udziela wywiadów mediom gejowskim. Za to – jak widać – swą intensywną obecnością chętnie wspiera media homofobiczne. Czy gdzie indziej na świecie jest możliwa taka aberracja?
Ale orła wrona nie pokona. Zanim jeszcze zaczęły świtać napisy końcowe, ktoś z gości plebani postanowił bohatersko odsłonić niewygodną prawdę i zdradził, że prowadząca galę DeGeneres to lesbijka. Powalony tym aktem dywersji natychmiast straciłem przytomność. Ocknąwszy się, chciałbym - jako Ciotka Dobra Rada – pomóc sąsiadowi Śmiałkowskiemu, który zaniepokojony pytał, dlaczego na gali w Los Angeles nawet się nie zająknęli na temat polskiego kina . Niech żona sąsiada odtworzy, nagraną zapewne na wideo, oscarową telenowelę TVP. Wszystko stanie się jasne.