Pod powierzchnią
„Gdyby nie Hitler, Agnieszka Holland nie miałaby recenzji w Variety” – zażartował kolega. I choć jest to stwierdzenie nieco na wyrost - słynny magazyn opiniował przecież „Całkowite zaćmienie”, „Plac Waszyngtona” czy „Kopię mistrza” - to jest w nim też ziarnko gorzkiej prawdy.
Co najmniej od czasu „Listy Schindlera” Holokaust pełni w kinie funkcję dyżurnego, odgórnego wyznacznika jakości, który nawet najbardziej prymitywnej fabule potrafi nadać szlachetnego, wartościowego rysu. Obarczony piętnem dramatycznej historii film staje się przez to „ważny” i „ponadczasowy”, a oczy tym chętniej zamykają się na jego ewentualne wady.
Nowy film Agnieszki Holland jest tego idealnym potwierdzeniem. Klasyczna, przeciętna w gruncie rzeczy historia duchowej przemiany została przez prasę rozdmuchana do rangi artystycznego wydarzenia – sporo mówi się o szansach „W ciemności” na Oscara, jego odwadze i wiecznie aktualnej wymowie. Wystarczy jednak zeskrobać tu i ówdzie warstewkę dumnego kiczu, by zauważyć, że jedyne o co dramat Holland się troszczy, jest nasze dobre samopoczucie.
Nie ma co udawać – to nie jest film o ukraińskich Żydach ukrywających się w kanałach; trzonem historii jest postać Leopolda Sochy, Polaka, który im pomagał – najpierw za pieniądze, później z dobrego serca. Duchowa przemiana, jaką przechodzi w międzyczasie bohater (subtelna, dojrzała rola Więckiewicza) jest jedynym i zarazem dość płytkim objawem samokrytycyzmu, fałszywie sugerującym, że mamy do czynienia z filmem rozliczeniowym.
Oto bowiem okazuje się, że w trakcie niemieckiej inwazji nasi rodacy mieli także tę „ciemną”, rzadziej dyskutowaną stronę. Problem w tym, że Holland utożsamia ją co najwyżej z początkową lekkomyślnością i cynizmem Sochy czy „cudzołóstwem” młodych dziewcząt (epizod Mai Bohosiewicz w pierwszej scenie). A gdzie Polacy – kolaboranci, gwałciciele, antysemici? Wiemy, że tacy istnieli, także z kina („Ulica Graniczna” i „Ostatni dzień wolności” Forda), a jednak u Holland nie ma po nich śladu. Dziwne to o tyle, że celem jej filmu jest ponoć ukazanie „bolesnej prawdy o tamtych czasach”.
Doświadczamy jej tylko w pewnym stopniu – sceny, w których ukraińscy wygnańcy walczą o przetrwanie w brudnych, ciemnych podziemiach są faktycznie szczere i nierzadko wstrząsające. Nie ma tu wyłącznie pokrzywdzonych. Są też desperaci, zdrajcy, obłąkańcy. Inaczej niż na powierzchni, gdzie tymi złymi są tylko hitlerowscy najeźdźcy. Polacy uniosą co najwyżej brew, spojrzą dziwnie, ale w gruncie rzeczy dobroduszni z nich ludzie…
Szczęśliwie, dzięki mocnym, bezkompromisowym zdjęciom Jolanty Dylewskiej (główna nagroda na zeszłorocznym Camerimage) i wygaszonym kreacjom Benno Furmanna czy Marii Schrader, sekwencje w kanałach stanowią dramaturgiczny trzon filmu - to tutaj dowiadujemy się prawdy o ludzkich słabościach, to tu rozgrywają się małe i wielkie dramaty, a do głosu dochodzą najbardziej prymitywne odruchy. Schodzący raz po raz do tego świata Socha jest intruzem, którego problemy wydają się błahe i zupełnie nieważne.
Trudno odmówić filmowi Holland kilku przebłysków wielkiego kina (jest nim np. scena z czapką czy nierozwinięty dylemat wagi ludzkiego żywota), ale całość pokrywa tu i ówdzie warstewka nieświeżej wazeliny. Doskonale oddaje to wieńcząca film scena, w której Socha wyprowadza na powierzchnię ocalałych podopiecznych, jego żona częstuje ich chlebem i lemoniadą, a on sam krzyczy „To moje żydki!”. Dramat, którego doświadczyli w kanałach, zostaje tym samym przekreślony, a wyniosły happy end razi w oczy bardziej, niż niewidziane od miesięcy promienie słońca. O to, co dalej, bez domu i pieniędzy, w obcym już świecie, nikt nie pyta.