Poeta na festynie
Andrzej Saramonowicz nie wie co prawda, jak się pozbyć cellulitu, ale szarych komórek – owszem. Jego sposób jest stosunkowo prosty – ot, dwugodzinna terapia szokowa, w trakcie której siedzimy w fotelu i spoglądamy na szereg drętwych, przypadkowo połączonych ze sobą sekwencji. Efekt jest zdumiewający! Po seansie możemy poczuć się faktycznie ubożsi – dosłownie, bo o kilkanaście złotych za bilet, ale i duchowo – bo oto doświadczyliśmy pustki, i to nie byle jakiej, bo wszechogarniającej.
Eksperyment, jakiemu Saramonowicz poddał swoją publiczność, nie powiódł się. Statystyka jest dla niego bezlitosna. Tłumy nie uderzyły do kas, pieczętując tym samym kolejną klapę finansową w jego karierze. Czego to dowodzi? Ano tego, że pan S. – dzisiaj reżyser, niegdyś krytyk filmowy – minął się z powołaniem. Powinien zostać politykiem, bo potrzebami swojej publiczności, niczym macher w garniaku, nie jest zatroskany. On wie lepiej, czego nam trzeba. A przynajmniej tak mu się wydaje.
Problem „…cellulitu” nie polega na tym, że Saramonowicz postanawia, jak powtarza w wywiadach, podnieść współczesną polską komedię do pułapu intelektualnej dysputy. Ba! Taki zabieg byłby nawet mile widziany. Ale Saramonowicz, wchodząc z butami w populistyczny kanon, nie wskazuje mu żadnej alternatywy. Staje po jego środku, niczym zblazowany poeta na festynie disco-polo, i uprawia własną sztukę. Jest mądrzejszy od swojej publiczności, dlatego nie czeka na jakąkolwiek reakcję, o aprobacie nie wspominając.
Popis jego kinofilskiej (tak, tu trzeba przyznać – Saramonowicz zna i lubi kino, zwłaszcza gatunków) erudycji okazuje się tyleż samolubny, co zwyczajnie nietrafiony. Wachlarz filmowych cytatów i znajomość konwencji nie starczają na długo; mało tego, nie sprawdzają się w obrębie lokalnej komedii pomyłek, która swoją językową wyniosłość stawia ponad humorystyczne inklinacje. Nic się tu nie klei, działając na zasadzie rażących kontrastów.
Używanie trudnych słów nie czyni bohaterek mądrzejszymi, zaś lejące się z ekranu „kurwy” nie stymulują żadnego rozluźnienia. Świetnie dobrane aktorskie trio (Kluźniak-Hirsch-Boczarska) rozmywa się pośród czczej gadaniny. Techniczne zaawansowanie (swobodna praca kamery, zręczny montaż) okazuje się równie nieuzasadnione, co pojawiający się niespodziewanie numer musicalowy. Wymieniać można długo. „Jak się pozbyć…” to rodzaj wystawnej filmowej uczty. Takiej, w której po trzydziestu przystawkach, zapomniano o daniu głównym.